Prawo i Sprawiedliwość sumarycznie uzyskało w wyborach samorządowych największe poparcie, ale w praktyce to Koalicja Obywatelska zdobyła więcej sejmików województw, rad miast, foteli prezydenckich. Kto zatem jest wygranym?
Dr Paweł Stępień: Wygrywa ten, kto rządzi, a nie ten, kto ma największe poparcie. W wyborach nie chodzi o zdobycie jak największej liczby głosów, ale o przejęcie władzy. PiS w tym sensie nie wygrało wyborów. Wygrała je KO, ale sam jej wyniki oceniam jako porażkę. Miało bowiem dojść do tzw. mijanki. Partia będąca w trendzie po wyborach parlamentarnych miała wyprzedzić PiS. To się nie udało, co jest dla KO dużym zawodem. Z kolei PiS spodziewało się gorszego rezultatu. Przed wyborami niektóre sondaże wieściły tej partii utrzymanie władzy wyłącznie w jednym – podkarpackim – sejmiku. Wyszło lepiej niż w sondażach, ale gorzej niż w 2018 r. Stan posiadania PiS zmniejszył się.
Wśród publicystów i ekspertów pojawiły się komentarze wskazujące, że wybory samorządowe były pokazem sprytu Donalda Tuska, który najpierw wodził Lewicę za nos, a później nie wziął jej na listy KO, by ją pogrążyć.
Donald Tusk systematycznie połyka Lewicę. Jej przewodniczący Włodzimierz Czarzasty ma bardzo duży problem. Przez ostatnie miesiące starał się za wszelką cenę przypodobać KO, atakując Trzecią Drogę, w efekcie staje się politycznym outsiderem. Stracił podmiotowość. Dla Tuska Lewica nie jest już zagrożeniem. Teraz powinien skupić się na relacjach z Trzecią Drogą, bo wyrasta mu niebezpieczny przeciwnik w wyborach prezydenckich – Szymon Hołownia.
Nadszedł zmierzch Lewicy w Polsce?
Lewica nie ma struktur partyjnych. Z wyborów na wybory coraz mniej działa w terenie, co widać po liczbie zgłaszanych kandydatów na prezydentów, burmistrzów i wójtów czy radnych gmin. Lewica okazała się największą przegraną tych wyborów. Włodzimierz Czarzasty sam przyznał, że wynik nie jest satysfakcjonujący, co w ustach polityka oznacza porażkę.
Co Lewica powinna zrobić, by przetrwać?
Czarzasty będzie liczył na koalicję z KO przeciwko Trzeciej Drodze. Nie sądzę jednak, by KO była zainteresowana. W pierwszej kolejności Lewica musi więc szybko rozpocząć intensywną kampanię do Parlamentu Europejskiego. Tu hasła, z którymi szła do wyborów samorządowych – prawa kobiet, tabletka „dzień po”, aborcja – mogą mieć większe znaczenie. I tak jednak Lewicy będzie bardzo trudno.
Może pora na odmłodzenie i wymianę partyjnych liderów?
W partii pojawiło się sporo kobiet z młodszego pokolenia. Mam jednak wrażenie, że ich agresywne wystąpienia bardziej Lewicy szkodzą niż pomagają. W wyborach chodzi o to, by swoją ofertą jak najbardziej zbliżyć się do tzw. medianowego wyborcy, czyli człowieka bez skrajnych poglądów. Chodzi o zejście do środka sceny politycznej. Lewica zdaje się cały czas o tym zapominać, trzymając radykalny przekaz i odwołując się wyłącznie do spraw światopoglądowych. Od lat popełnia te same błędy, które budzą niezadowolenie z przywództwa Włodzimierza Czarzastego.
Jego wymiana będzie receptą na odbicie od dna?
Najpierw musiałby istnieć następca. Na razie potencjalne kandydatki czy kandydaci wydają się za słabe, np. wicemarszałkini Senatu Magdalena Biejat, która kandydowała na prezydentkę Warszawy. Poza tym przewodniczącego partii nie jest łatwo, ot tak, wymienić. Statut daje mu sporo władzy.
Czy Trzecia Droga trzyma kurs na środek sceny politycznej? Mam wrażenie, że ostatnio bliżej jej do prawej strony. Z kolei KO do lewej.
Trzecia Droga zbliżyła się do prawej strony głównie przez stanowisko w sprawie liberalizacji ustawy antyaborcyjnej. Ta postawa nie pomogła jej w wyborach. Wynik 14,25 proc. w skali kraju wcale nie jest satysfakcjonujący. Wchodzące w skład tej koalicji PSL zawsze dobrze sobie radziło w wyborach samorządowych, m.in. dzięki bardzo rozwiniętym strukturom terenowym. W 2014 r., gdy w wyborach obowiązywała tzw. książeczka wyborcza i PSL było na pierwszej stronie, zdobyło ponad 20 proc. poparcia. W koalicji po cichu liczono na zbliżony rezultat. Tak się jednak nie stało, co wskazuje, że w wyborach parlamentarnych Trzecia Droga była wybierana w celu odsunięcia PiS od władzy, a nie jako realna alternatywa. Co będzie z nią dalej, pokażą zapewne wybory prezydenckie. Myślę, że po nich polska scena polityczna bardziej się ustabilizuje.
Rozmawiamy cały czas o partiach politycznych, które w dużych miastach zdominowały głosowanie. Czy to oznacza, że wybory samorządowe są partyjne? Kogo wybierały mniejsze miasteczka?
W wyborach samorządowych etykieta partyjna bardziej przeszkadza niż pomaga. Zdecydowaną większość komitetów stanowiły te lokalne, bez szyldu partyjnego. Dotyczy to zwłaszcza mniejszych gmin do 20 tysięcy mieszkańców, ale zdarzało się także w dużych miastach. Dla przykładu: pełne politycznych sił PiS w 2018 r. wystawiło kandydatów na wójtów w ponad 900 gminach, a w 2024 r. w 500. Zwolennicy PiS nie zniknęli. Po prostu przyodziali się w niepartyjne komitety. Wstydzili się etykiety PiS w wyborach samorządowych. Bo w nich nie chodzi o spór Tuska i Kaczyńskiego, a jakość świadczonych usług publicznych. Drogi, drogi i jeszcze raz drogi, inwestycje, remonty, zmianę najbliższego otoczenia. Im mniejsza miejscowość, tym częściej wybiera się kandydatów z grona sąsiadów i znajomych. Wszyscy się znają i wiedzą, jakie są lokalne potrzeby.
Skoro chodzi o tak ważne, najbliższe nam sprawy, dlaczego co trzeci wyborca z wyborów parlamentarnych nie poszedł głosować w samorządowych?
Frekwencja w wyborach samorządowych zawsze jest niższa niż w parlamentarnych. Wynosząca od kilku do kilkunastu punktów procentowych tzw. luka frekwencyjna występuje w całej Europie. Wybory samorządowe są uznawane za second-order election, czyli wybory drugorzędne. Charakterystyczne jest dla nich to, że średnia frekwencja jest niższa – najwyższa w mniejszych miejscowościach, najniższa w dużych miastach.
Tegoroczna wcale nie była niska?
Nie była zaskoczeniem. W wielu gminach na wójta czy burmistrza startował tylko jeden kandydat. Tak samo w okręgach jednomandatowych do rad gmin. Jeżeli wynik wyborów jest z góry przesądzony, ludzie nie czują potrzeby pójścia na głosowanie. A w samorządach często przez wiele lat kandydują ci sami ludzie, struktury są zastane, ciężko przebić się nowym. Wyborcy nie widzą szans na zmianę. Są znudzeni takim samorządem, więc rezygnują z głosowania. Wyższej frekwencji można spodziewać się za pięć lat, gdyż zgodnie z Kodeksem wyborczym prezydenci, burmistrzowie i wójtowie sprawujący teraz drugą kadencję nie będą mogli ponownie startować. Oczywiście, wystawią swoich nominatów, ale i tak pojawi się nadzieja na odświeżenie i zmianę.
Czy frekwencja z wyborów samorządowych będzie miała jakieś przełożenie na frekwencję w czerwcowych wyborach do PE?
Wybory do PE też są uznawane za drugorzędne. Aczkolwiek w 2019 r. frekwencja była zaskakująco wysoka, bo wyniosła 45,68 proc. Wsparła ją silna polaryzacja polskiej sceny politycznej, a także pogoda. Było 30 stopni Celsjusza, pierwszy bardzo ciepły dzień w maju, który wyciągnął ludzi z domów. Wydaje mi się, że teraz frekwencja będzie niższa. Polacy są już bardzo zmęczeni wyborczym maratonem.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.