reklama
reklama

Jerzy Janowicz wraca w styczniu!

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

Jerzy Janowicz wraca w styczniu! - Zdjęcie główne

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości Łódź Jerzy Janowicz przełożył powrót na kort w zawodowym cyklu, choć wznowił już treningi. Nie chce w tej chwili niczego przyspieszać. Czy zatem powrót w styczniu będzie możliwy? Jak wyglądała historia zawodnika w profesjonalnym tenisie i czy w tej dyscyplinie mamy alternatywę?
reklama

Jerzy Janowicz wraca w styczniu!

To informacja, którą podał sam zawodnik w jednym z ostatnich wywiadów. Wcześniej mówił w filmie umieszczonym na jednym z portali społecznościowych, że choć otrzymał od organizatorów Sopot Open dziką kartę, to nie czuje się jeszcze gotowy do występu w turnieju, a nie chciałby czegoś zepsuć. Rzeczywiście, po tak długiej przerwie spowodowanej kilkoma operacjami (kolana oraz wyrównanie wady wzroku), nie ma większego znaczenia, czy wróci do gry trzy miesiące wcześniej, czy później. Przypomnijmy, że popularny „Jerzyk” ostatni turniej rozegrał w listopadzie 2017 roku, kiedy w trzecim secie ćwierćfinałowego meczu z Michaiłem Kukuszkinem zszedł z kortu z powodu kontuzji. Kilka miesięcy wcześniej wydawało się, że po ponad rocznej przerwie właśnie wychodzi na prostą. Odbudował częściowo swoją pozycję rankingową wracając z końca drugiej setki na pozycję 105. W praktyce dopiero powrót na dłużej do pierwszej setki tenisistów daje szanse na odbudowanie pozycji finansowej. Nie jest bowiem tajemnicą, że tylko zawodnicy z TOP100 mają zagwarantowany udział w turniejach, w tym wielkoszlemowych, w których zarabia się najwięcej, bez eliminacji. To dla zawodników swego rodzaju przekroczenie „bariery dźwięku”, ponieważ gra w eliminacjach przeważnie redukuje w znacznym stopniu możliwość osiągnięcia dobrego wyniku w turnieju. Jest jednak spora różnica pomiędzy rozegraniem pięciu, czy nawet siedmiu spotkań, jeśli powiedzie się dojście do finału, a takich meczów o 2 lub 3 więcej. Zwłaszcza, że przeważnie pojedynki nie kończą się w ciągu godziny, a bywa, że już w eliminacjach są bardzo zacięte, trzysetowe starcia, odbierające dużą część energii na dalszą część turnieju. Oczywiście, dla młodych zawodników w pojedynczych turniejach to może nie być różnica istotna, ale w skali całego sezonu rozegranie kilkudziesięciu pojedynków więcej musi się w jakiś sposób odbić na zdrowiu zawodnika. Do tego dochodzą koszty, które trudno zredukować przebywając o kilka dni dłużej w drogich hotelach, bo nie zawsze można znaleźć dobre lokum blisko kortów, a przecież trenować trzeba, do tego niezbędna jest odnowa biologiczna na odpowiednim poziomie, itd. Zawodnicy wprawdzie często wożą ze sobą sztab specjalistów, ale ekipa w przypadku braku dopływu gotówki, siłą rzeczy musi być skromniejsza, czasem nawet wręcz bardzo skromna. Na ile starczy motywacji, jeśli nawet czasem uda się dostać do finału lub wygrać jakiegoś challengera z nagrodami rzędu kilku, czy nawet kilkunastu tysięcy euro? A przecież przelot na inny kontynent bez zniżek + koszt tygodniowego pobytu, to wydatek, który już na starcie może pochłonąć znaczną część nagrody.

Czy „Jerzyk” może wrócić?

Sceptycy twierdzą, że raczej nie, a jeśli nawet, to już do pierwszej setki nie wejdzie. Nawet w ankiecie na stronie jednego ze znanych portali, czytelnicy dają mu na powrót do TOP100 najwyżej 26% szans.

Dobra wiadomość jest taka, że przed Janowiczem podobną drogę przeszło wielu tenisistów. Juan Martin Del Potro pauzował wiele miesięcy, a wrócił nie tylko do TOP100, ale nawet do TOP10. Ostatnio widzimy przecież dość spektakularny powrót rywala Jerzyka z półfinału Wimbledonu w 2013 roku. Wprawdzie Andy Murray po poważnej kontuzji biodra, odnosi na razie sukcesy deblowe, ale jest szansa, że właśnie od nowego sezonu ponownie zagości na turniejach singlistów.

Wracając do Jerzego Janowicza, to on sam czasem śmieje się z tej niewiary kibiców, sygnalizując, że może nawet zmieni dyscyplinę sportu na MMA. Powrót istotnie może być trudny. Obserwujemy przecież zmagania Urszuli Radwańskiej, która z pozycji numer 35 wylądowała pod koniec rankingu i po kontuzjach oraz innych chorobach, mozolnie wspina się w drabince, ale nadal jest jeszcze w trzeciej setce, choć wciąż się nie poddaje i chce zrealizować swój cel, jakim byłby awans w okolice pierwszej trzydziestki.

Ale czy można? Można!

Z kolei dość budujący jest przykład Katarzyny Kawy, tenisistki młodszej od Janowicza niemal równo dwa lata, ale borykającej się z różnymi problemami od 2015 roku. W 2016 wystąpiła wprawdzie nawet w meczu deblowym w reprezentacji Polski, ale w singlu rok kończyła na pozycji 387. W grudniu 2017 była już 520-ta. Przeszła operację barku i powrót nie był łatwy. Nikt też raczej nie wróżył 26-latce jakiegoś gwałtownego rozwoju kariery. Owszem, wygrała siedem imprez rangi ITF, ale nie tylko ewentualny sukces, ale nawet udział w turniejach WTA wydawały się być celem nie do osiągnięcia. Tymczasem właśnie rok bieżący okazał się dla niej przełomowy. Najpierw przebrnęła dwie rundy eliminacyjne do głównego turnieju Wimbledonu, potem zwycięstwo w turnieju ITF w Jackson i półfinał w Bastad, gdzie pokonała m.in. 71 w rankingu Fionę Ferro (6:0, 6:2). To dało jej awans do TOP200 i z pozycji 194 wyruszyła na podbój Łotwy. Jako trzecia polska tenisistka, dla wielu zupełnie niespodziewanie, dotarła do finału turnieju WTA w Jurmale, w którym po bardzo wyrównanej walce uległa w trzech setach 11-ej rakiecie świata Łotyszce Anastazji Sevastovej. Ktoś mógłby powiedzieć – przypadek. Gdyby nie fakt, że po drodze, musiała przebrnąć przez kolejne eliminacje i pokonać po drodze 6 zawodniczek, w tym kilka z pierwszej setki. Od zwycięstwa w całym turnieju po wygranej w pierwszym secie 6:3 i prowadzeniu 5:3 w drugim, dzieliły ją zaledwie trzy piłki. Niestety, napięcie okazało się zbyt duże, a szowinistycznie nastawiona widownia nie ułatwiała zadania, popisując się często zwykłym chamstwem (brawa po zepsutych przez Polkę piłkach, okrzyki w trakcie decydującego o punkcie smecza itd.). Ostatecznie uległa doświadczonej zawodniczce 5:7 i 4:6. Szkoda, choć to z pewnością cenne doświadczenie. Zasłużony awans na pozycję 128 plus 17 tyś euro premii, osłodziły porażkę, a teraz droga do pierwszej setki stanęła otworem.

Jerzy Janowicz ma na swoim koncie znacznie większe sukcesy. Gra od 5-ego roku życia. W przeciwieństwie do swojej młodszej koleżanki z Krynicy Zdrój, która dość szybko zameldowała się w seniorskim turze, gdyż nie miała wystarczających środków na dłuższą grę w turniejach jako juniorka, Jerzyk był dwóch finałach juniorskich turniejów wielkoszlemowych (Nowy York i Paryż). Jest także m.in. półfinalistą Wimbledonu, finalistą turniejów w Paryżu, Winston-Salem, czy Montpellier. Wygrał też 12 turniejów niższej rangi. By dojść do finału w Paryżu pokonał pięciu zawodników z TOP20, w tym Murray’a, który wówczas zajmował pozycję nr 3. Poznał smak tenisa na najwyższym światowym poziomie, którego był przecież częścią, dochodząc do pozycji nr 14 i gdyby nie liczne kontuzje, z pewnością mógłby tę pozycję utrzymać, a może nawet poprawić. Kiedy oglądamy jego pojedynki z najlepszego okresu kariery (2012-2013), a muszę przyznać, że z przyjemnością zarwałem kilka nocy, aby zobaczyć Janowicza na żywo, to przychodzi do głowy myśl – „Czemu on był w półfinale Wielkiego Szlema tylko raz i czemu nie wygrał kilku turniejów, które wygrać powinien?”

Fenomen czy szaleniec?

Ktoś mógłby słusznie zauważyć, że przecież jedno nie wyklucza drugiego. I patrząc na niektóre zagrania Janowicza, można było spokojnie poszukać własnej szczęki na podłodze, bo czasem wydawało się, że tor lotu piłki nie miał zbyt wiele wspólnego z prawami fizyki. Kiedy dodamy do tego jeszcze wzrost zawodnika (204 cm), to fakt, że mógł poruszać się po korcie w taki sposób i tak efektownie grać przy siatce, jest z pewnością niezwykły. Przeważnie zawodnicy o posturze Jerzyka koncentrują się głównie na serwisie i dobrej grze z głębi kortu. Tymczasem Janowicz miał nieprawdopodobne wyczucie, a jego dropszoty, minięcia i woleje oraz genialne returny, oklaskiwane były często nie tylko przez komentatorów i kibiców, ale także przez obiektywnych przeciwników. Polecam obejrzeć te 9 minut z sekundami najciekawszych zagrań Jerzego z lat 2011-2013. Może jakość filmu nie jest najwyższa, ale z pewnością można znaleźć w sieci także większe fragmenty poszczególnych meczów.

Najciekawsze fragmenty meczów z lat 2011-2013:

Próbka nie pozostawia złudzeń. Pozostaje tylko pytanie, co się takiego stało, że tak niezwykły talent i umiejętności pozwoliły na tak niewiele? Jasne, można zapytać: „A kto osiągnął więcej?” Wojciech Fibak – wygrał kilkanaście turniejów singlowych, dochodząc do pozycji nr 8 w rankingu, zagrał w grudniu 1976 roku w finale Masters, gdzie przegrał słynny mecz z Orantesem prowadząc 2:1 w setach i 4:1 w czwartym, (a wcześniej, w grupie pokonał swego finałowego przeciwnika 7:5, 7:6).  Był też przez wiele lat jednym z najlepszych na świecie deblistów. Zgoda, tylko to było ponad 40 lat temu! Dzisiejszy tenis wygląda jednak inaczej. Finezja jest ważna, ale liczy się nienaganny serwis i atletyczne przygotowanie fizyczne. I o ile serwisu wielu zawodników może Jerzykowi pozazdrościć (wyrównany rekord świata szybkości I.Karlovica – 251km/h i wiele asów serwisowych w kluczowych momentach), to już z przygotowaniem może być znacznie gorzej. Chociaż kilkunastu graczy z TOP50, to zawodnicy słusznego wzrostu, jednak 204 cm stawia spore wyzwania nie tylko fizjoterapeutom. Po prostu konstrukcja fizyczna zawodnika niejako sprzyja urazom. To przecież nie tylko kwestia kolan, ale także kręgosłupa, stóp itd. Jerzy Janowicz najlepiej prezentuje się na nawierzchni twardej (choć największy sukces, jakim był chyba jednak półfinał Wimbledonu - odniósł na trawie). Jednak twarde podłoże jest niezwykle obciążające. Oczywiście, można podać przykład Rogera Federera, który pewnie pogra, także na tych samych nawierzchniach, być może nawet do czterdziestki. Ale też jest jednak nieco niższy i nie grywa już w ciągu roku tak często, jak będzie musiał grać Janowicz, aby wrócić choćby do pierwszej setki rankingu.

Kontuzje, czy coś więcej?

Zostańmy jednak na chwilę przy postawionym pytaniu. Czy tylko kontuzje spowodowały to, że nadzieje zawodnika, ale też wysokie oczekiwania kibiców nie zostały dotychczas spełnione? Wydaje się, że to problem o wiele bardziej złożony. Janowicz z pewnością na korcie nie należy do aniołów. Pamiętamy jego liczne kłótnie z sędziami, ekspresyjne zachowania (rozdarcie koszulki), czy słynną konferencję prasową z tekstem „trenujemy po szopach” oraz wypowiedzi zawodnika na temat PZT czy odsądzanie niektórych dziennikarzy od czci i wiary, za ostre, być może czasem nie do końca przemyślane wypowiedzi. Sam Janowicz twierdzi, że to mu pomaga, aby nie zasnąć na korcie. Musi się pobudzać i znalazł taki sposób. Inna rzecz, że sam byłem świadkiem kilku krzywdzących decyzji sędziów, a oni też nie zawsze widzą dobrze. Pewnie, że nerwy lepiej trzymać na wodzy, z drugiej strony, jeśli to ma pomagać… Niektórzy uznają, że cel uświęca środki. I tak pewnie by było, gdyby wyniki usprawiedliwiały wszystko. Pamiętamy przecież znakomitego Johna McEnroe, który kłócił się z sędziami nagminnie i wyrażał swoje niezadowolenie na różne sposoby. Dziś publiczność na kortach wydaje się być nieco bardziej tolerancyjna, a niektórzy nawet chętnie przychodzą na mecze np Nicka Kyrgiosa, słusznie przewidując, że będzie gorąco, nie tylko z powodu dobrej gry…

Janowicz uważa, że mu jeszcze daleko do zachowań Nicka, czy innych „tuzów” tego rodzaju. A było ich wielu, żeby przypomnieć tylko choćby Marcosa Baghtdatisa, który podczas meczu Australian Open z Wawrinką zniszczył w ciągu minuty 4 rakiety, czy Gorana Ivanisevica, który w 2000 roku w Brighton zniszczył wszystkie rakiety, po czym musiał poddać mecz, bo nie miał czym grać. Serena Williams przysięgała, że włoży liniowej piłkę do jej pie…. gardła, a rok temu w finale US Open skandalicznie kłóciła się z sędzią głównym odbierając młodej Osace część radości z wygranej. John  McEnroe zapłacił w sumie ponad 150.000 dolarów samych kar federacji ATP za swoje zachowania. Nic dziwnego, że to właśnie on po „wybuchu” Janowicza w II rundzie Australian Open i kłótni z sędziami napisał na Twitterze: "Podoba mi się charakter tego chłopaka, kogoś mi przypomina...".

Kiedy wydawało się, że jednak nikt nie odbierze w tej dziedzinie palmy pierwszeństwa Danielowi Koellerowi, nazywanemu „Crazy Dani”, który m.in. prócz obrażania sędziów, nazywania czarnoskórego Julia Silvy – małpą i sugerowanie, żeby wrócił do dżungli, podanie przeciwnikowi oplutej ręki na koniec meczu, czy doprowadzenie do płaczu (w 2003 roku) 16-letniego Juana Martina Del Potro, którego cały czas przedrzeźniał, pojawił się właśnie ich „godny” następca w postaci nieobliczalnego Nicka Kyrgiosa. I tutaj Janowicz może mieć akurat rację, bo przecież nie powiedział nigdy swojemu przeciwnikowi w trakcie gry, że jego dziewczyna miała przygody erotyczne z innym ze znanych zawodników, ani nie połamał krzesła, czy też nie opuszczał kortu samowolnie, aby zniszczyć w szatni kilka rakiet. Nie spluwał też w kierunku sędziego, co ostatnio wykonał Kyrgios zamiast podania arbitrowi ręki po zakończonym spotkaniu z Karenem Chaczanowem w Cincinnati, co można obejrzeć tutaj:
https://twitter.com/i/status/1161937070652362753

Faktycznie, przy takim poziomie chamstwa, należy uznać, że nasz Jerzyk, jest co najwyżej niegrzecznym chłopcem. Tym nie mniej, mam wrażenie, że kwestia psychiki na korcie nie zawsze była dotychczas najsilniejszą stroną Janowicza. Owszem, kilkakrotnie udawało mu się odwrócić losy meczów (tak było m.in. w słynnym turnieju wimbledońskim), czy wygrać trudne końcówki spotkań, ale chyba jednak częściej działo się to w sytuacjach, kiedy akurat panował nad nerwami. Sporą zasługę miał w tym, jak się wydaje, trener Kim Tiilikainen, z którym zawodnik pracował od 2009 do 2016 roku. Być może zabrakło spektakularnego sukcesu. Janowicz wydaje się być typem zawodnika, który potrzebuje wygranej, jak powietrza. To go napędza. Jeśli spojrzymy szerzej na czołówkę, to są w niej zawodnicy i zawodniczki, które choć niczego wielkiego nie wygrały, regularnie meldują się w trzecich rundach turniejów, czasem „zahaczą” jakiś półfinał i to pozwala mieścić się TOP50, nawet jeśli brakuje zwycięstwa, już nawet nie koniecznie w turnieju rangi master 1000 mandatory, ale wygrania choćby „zwykłej 250-ki”. W przypadku wielu graczy, w tym chyba również naszego Jerzyka, taka sytuacja jest demotywująca. Z czasem musi powodować frustrację, nawet jeśli, jak to mówią „kasa się zgadza”, bo przecież premie za ćwierćfinały większych turniejów są już naprawdę wysokie, a w przypadku wielkoszlemowych, samo "startowe" jest imponujące nawet w pierwszych rundach. Bo przecież 50 tyś USD (138 tyś zł) za udział w tegorocznym Australian Open,  a w US Open będzie pewnie więcej, to wcale nie mało. Jasne, że dla kwalifikantów to kwota ciężko zarobiona, bo trzeba przebrnąć trzy rundy, ale dla tych z TOP100, to właśnie premia za wcześniejszą pracę. Premia, której czasem trudno się oprzeć. W 2017 roku Mandy Minella (wówczas 82 w TOP100) zagrała pierwszą rundę Wimbledonu, a więc na śliskiej trawie, przegrywając gładko 1:6, 1:6 będąc w czwartym miesiącu ciąży. Z pewnością podejrzenia, że mogło chodzić właśnie o odbiór "startowego" - bagatela, tylko 35 tyś funtów, chyba nikogo nie dziwią, nawet jeśli są krzywdzące.

Ale wróćmy do naszego Jerzyka. Oczywiście, gra pod presją, kiedy trzeba bronić punktów z poprzedniego sezonu, a zdrowie szwankuje, stres dodatkowo pogłębia. Bardzo przykry jest moment, kiedy wkładasz kilka czy kilkanaście miesięcy (nie mówiąc o latach) pracy, żeby osiągnąć jakiś przyzwoity wynik i kiedy już „witasz się z gąską” nagle następuje silny ból i trzeba zejść z kortu, parkietu, czy bieżni. Rozumie to każdy, kto jakiś sport uprawiał, nawet niekoniecznie na poziomie wyczynowym. Ponadto na każdego zawodnika wpływ ma przecież suma zdarzeń nie tylko sportowych, ale i pozasportowych również. Wiele może zależeć od dyspozycji dnia, a na wygraną w całym turnieju składa się suma różnych czynników. Niewątpliwie spokój pomaga poukładać sobie całość znacznie lepiej.

Czy da się wrócić do TOP50 ?

Sytuacja jest trudna. Umowa z poprzednim trenerem została rozwiązana, a na dziś nie ma informacji, czy Jerzy Janowicz zwiąże się z nowym szkoleniowcem na obecnym etapie kariery. Wypadł z rankingu, więc powrócić może tylko dzięki olbrzymiej determinacji i odrobinie szczęścia. Dzikie karty, o które łatwo nie jest, ale które pamiętając fantastyczną grę Jerzyka sprzed kilku sezonów, organizatorzy mogą mu przyznawać, będą z pewnością pomocne. Dobrze wykorzystali takie szanse zarówno Juan Martin Del Potro, Jo Wilfried Tsonga, czy ostatnio Stan Wawrinka. Im się udało powrócić do wysokiej dyspozycji i do TOP50, a Del Potro nawet do TOP10, choć ostatnio znów złapał kontuzję. Czy dziś stać na to Jerzego Janowicza? Wierzę, że to jest możliwe. Dlaczego tak sądzę? Jeśli zdrowie dopisze i nie będzie kolejnych komplikacji, to mam wrażenie, że przy wszystkich zastrzeżeniach związanych z problemami wysokich sportowców, widać światełko w tunelu. Jerzy Janowicz trenuje i nie nakłada już na siebie niepotrzebnej presji. W styczniu urodził mu się syn, co z pewnością także zmieniło nieco jego optykę, jeśli chodzi o priorytety w życiu. Przykłady największych tuzów w tenisowym świecie (Djokovic, Federer, ostatnio także Murray) pokazują, że stabilizacja sprzyja uzyskiwaniu dobrych rezultatów. Panowie, kiedy zostają ojcami osiągają często jeszcze lepsze wyniki, nawet jeśli po drodze są liczne przeciwności. Warto przypomnieć, że cała trójka zmagała się z kilkumiesięcznymi kontuzjami i powrót z sukcesem okazał się jednak możliwy.

Sam Jerzy Janowicz o swoim powrocie na kort mówił w maju tak:
https://www.facebook.com/janowiczofficial/videos/612523052580250/

Zatem czekajmy cierpliwie do stycznia, a potem… zobaczymy. "Wszystko się może zdarzyć, gdy głowa pełna marzeń", jak śpiewała Aneta Lipnicka. Tymczasem cieszmy się faktem, że inny zawodnik z naszego województwa – Kamil Majchrzak osiągnął niedawno TOP100, zaś Hubert Hurkacz puka już do pierwszej 40-ki, a więc męski tenis w Polsce jeszcze nie umarł. Żeński, tym bardziej. W poniedziałek 18-letnia Iga Świątek zajmie pozycję 49, umacniając się jako pierwsza rakieta naszego kraju w tenisie kobiecym. Oczywiście, można by w tym miejscu zacząć narzekać, że duży kraj, że Czeszki mają 7 zawodniczek w TOP100, z czego dwie w TOP10 (Pliskova i Kvitova), że niewielka Słowacja ma trzy dziewczyny w pierwszej setce, a my musimy się cieszyć tylko Igą i Magdą Linette (80), która jest obecnie na dobrej drodze do głównej drabinki turnieju w Nowym Yorku, ale spokojnie… Cieszmy się z tego, co mamy. Jeśli Katarzyna Kawa uczyni dalsze postępy, to przed nią jeszcze co najmniej 5 lat gry, a Iga Świątek już teraz radzi sobie świetnie z najlepszymi – wyeliminowała ostatnio w Toronto Karolinę Woźniacką (18), a z liderką rankingu Naomi Osaką przegrała po bardzo wyrównanym meczu, gdzie miała także swoje szanse i piłki setowe. Takie spotkania dadzą jej sporo pewności siebie. Podobnie, jak to wygrane gładko z Caroline Garcia (25) Warto wspomnieć o utalentowanej siedemnastolatce - Mai Chwalińskiej, która wygrywając turniej w Warszawie (podwójnie, bo także w deblu) odniosła swoje 15-te zwycięstwo z rzędu i awansuje w poniedziałek do TOP200 (+86 pozycji). Zatem znów, mimo zawieszenia rakiety na kołku przez Agnieszkę Radwańską, będzie komu kibicować i dla kogo zarywać noce. Jeśli dołączy jeszcze do grupy Jerzy Janowicz, być może czeka nas w 2020-ym szereg miłych tenisowych niespodzianek.

reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

Lubisz newsy na naszym portalu? Załóż bezpłatne konto, aby czytać ekskluzywne materiały z Łodzi i okolic.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)
Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama