Mateusz Molęda ma 38 lat, na stałe mieszka w Niemczech. Łódź darzy jednak szczególnym sentymentem.
Pochodzi z rodziny muzyków
- Moi rodzice spotkali się właśnie tutaj, kiedy w latach 70-tych XX wieku studiowali śpiew i aktorstwo w łódzkiej Akademii Muzycznej. Ówczesna profesorka mojej mamy ma dziś 94 lata i będzie gościem mojego koncertu. Patrzę właśnie na fotografię z końca lat 80-tych, na której jest cała nasza czwórka. Planujemy powtórzyć to zdjęcie podczas naszego spotkania po koncercie
- opowiada pan Mateusz.
Nasz bohater pochodzi z rodziny muzyków. Jego rodzice są śpiewakami operowymi.
- Moja mama była na stałe zaangażowana m. in. w Komische Oper w Berlinie, a mój tata w Semperoper w Dreźnie. Przez ponad 15 lat niejednokrotnie występowali wspólnie, śpiewając główne partie światowego repertuaru operowego. Już z tej przyczyny muzyka towarzyszyła mi, odkąd się urodziłem. W 1991 roku wystąpiliśmy całą trójką na scenie praskiej Opery Państwowej w operze "Madame Butterfly" Pucciniego: mama jako Cio-cio-san, mój tata jako Pinkerton, a ja jako ich dziecko, pojawiając się na scenie w drugim i trzecim akcie tej opery
- mówi muzyk.
Na początku był fortepian
Mateusz Molęda wspomina, jak doszło do tego, że chwycił za dyrygencką batutę.
- W przedszkolu na lekcjach rytmiki mieliśmy narysować instrument, na którym chcielibyśmy uczyć się grać. Narysowałem ogromny abstrakcyjny fortepian, więc rodzice wysłali mnie na lekcje fortepianu. Ukończyłem studia w światowej sławy kuźni pianistów, Wyższej Szkole Muzycznej, Teatralnej i Mediów w Hanowerze, w klasie profesora Arie Vardiego, jednego z najbardziej cenionych pedagogów muzycznych ostatnich dekad. Jako pianista koncertowałem w ponad 25 krajach na całym świecie.
Jednak to dyrygentura fascynowała go od najmłodszych lat.
- Organizowałem i prowadziłem w domu "koncerty" dla moich rodziców i przyjaciół, najczęściej na urodziny i imieniny. Jako pięciolatek "dyrygowałem" do muzyki z nagrań, występując przed moją rodzinną publicznością w dziecięcym garniturku i mając przed sobą na pulpicie dyrygenckim planszę z pełnym składem orkiestry symfonicznej. Z tego okresu zachowały się nagrania, które do dziś znaleźć można na YouTube. Po raz pierwszy przed prawdziwą orkiestrą stanąłem w wieku 19 lat i od tego momentu profesjonalnie zająłem się dyrygowaniem
- opowiada pan Mateusz.
Dyrygowanie wydaje się być proste
Dyrygowanie wydaje się być proste - ktoś stoi przed orkiestrą i mniej lub bardziej energicznie wymachuje rękami. Okazuje się, że to zawód dużo bardziej skomplikowany.
- Powtarzam moim studentom w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej i Sztuk Scenicznych w Mannheim, że dyrygentura opiera się na pięciu filarach. Pierwszym jest partytura, czyli faktyczny stan kompozycji. Trzeba nauczyć się ją czytać. Drugim filarem jest technika dyrygencka. Trzeba poznać i zrozumieć, co określone ruchy i gesty wywołują w muzyku orkiestrowym
- tłumaczy Mateusz Molęda.
Trzecim filarem tej pracy jest komunikacja. Jako dyrygent pracuje się nie tylko z zespołem zawodowych muzyków, ale przede wszystkim z ludźmi, z których każdy ma swój charakter i rozumienie swojej sztuki i do których trzeba podchodzić indywidualnie.
- Przygotowując koncert, muszę rozpoznać indywidualną dynamikę orkiestry, czasem wyjść jej naprzeciw, a czasem nie odstępować od obranej przez siebie linii i konsekwentnie pozostać przy swoich wymaganiach, nie tracąc przy tym nigdy respektu dla muzyków. Czwartym filarem jest praktyka i doświadczenie. Rosną one z każdym występem. Mój wieloletni mentor, światowej sławy dyrygent Marek Janowski, którego byłem asystentem, powiedział kiedyś, że "dyrygowanie to zadanie na drugą połowę życia"
- wyjaśnia muzyk.
"Trzeba takie momenty wyczuwać"
Ostatnim filarem jest to, co nasz bohater nazywa metafizycznym.
- Są to zdarzenia i procesy podczas prób i samego występu, których nie da się wyjaśnić ani udokumentować, a one jednak istnieją. Trzeba takie momenty wyczuwać i świadomie rozwijać ich pozytywną dynamikę. Każdy z tych pięciu filarów ma swoje uzasadnienie i stanowi fundament mojego zawodu. Jeśli zburzy się jeden z nich, nie doceniając jego równorzędnego znaczenia wobec innych, całej misternej konstrukcji koncertu grozi rozchwianie.
Mateusz Molęda jest utytułowanym dyrygentem. W październiku 2023 roku zdobył pierwszą nagrodę na III Międzynarodowym Konkursie Dyrygenckim im. Siergieja Kusewickiego we Włoszech. Do udziału w muzycznych zmaganiach zgłosiło się 247 kandydatów z ponad 20 krajów.
- Otrzymałem również wtedy Nagrodę Specjalną Orkiestry, która została mi przyznana w tajnym głosowaniu muzyków orkiestry. Po tym sukcesie otrzymałem zaproszenia do współpracy od kilku spośród najwyżej notowanych orkiestr na świecie, w tym od Sächsische Staatskapelle Dresden, z którą koncert poprowadzę w czerwcu br. Będzie to mój dyrygencki debiut na estradzie słynnej Semperoper. Z kolei w grudniu br. po raz pierwszy będę współpracować z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia w Katowicach
- opowiada.
Promotorem był dyrektor łódzkiej filharmonii
Jako dyrygent Mateusz Molęda połowę roku spędza w podróżach. Na brak stabilizacji jednak nie narzeka.
- Równowagę w życiu prywatnym zapewnia mi moja wieloletnia partnerka, która jest doktorem nauk prawnych i pracuje jako adwokatka. Cenimy sobie nawzajem nasze opinie, formułowane z punktu widzenia ludzi uprawiających tak skrajnie różne zawody. Otwierają one przed nami nowe perspektywy.
Z Łodzią młodego dyrygenta wiąże jeszcze coś.
- W 2021 roku obroniłem pracę doktorską w Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie. Moja dysertacja poświęcona była polifonicznym technikom kompozytorskim w II Symfonii Sergiusza Rachmaninowa. Promotorem był profesor Paweł Przytocki, obecny dyrektor artystyczny Filharmonii Łódzkiej.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.