!reklama!
„Głos ludzki” oraz „Trouble in Tahiti” to wyjątkowy duet oper jednoaktowych w reżyserii Michała Znanieckiego, pod kierownictwem muzycznym Adama Banaszka. Z dwiema szczególnymi pozycjami w repertuarze Teatru Wielkiego w Łodzi publiczność będzie miała szansę zapoznać się w wieczorami, 5 i 6 marca w siedzibie instytucji. O trudach i urokach roli w „Głosie ludzkim” Francisa Poulenca na podstawie monodramatu Jeana Cocteau, porozmawialiśmy z jego niekwestionowaną gwiazdą, Joanną Woś.
Agnieszka Szynk: Ta rola wymaga od Pani przeprowadzenia widzów przez całe spektrum emocji. Pamiętam, że podczas konferencji prasowej spektaklu przed zamknięciem instytucji kultury mówiła Pani o tym, że to te najbardziej angażujące emocjonalnie role są dla Pani najbardziej instynktowne i naturalne. Czy tak właśnie było w przypadku kreacji postaci w „Głosie ludzkim”?
Joanna Woś: Z reguły podejmuję się zadań, co do których jestem przekonana, że będę mogła je dobrze wykonać. Nie chodzi tylko o kwestię śpiewu – muszę być przekonana, że to leży w moich możliwościach psychofizycznych, mentalnych. Myślę, że to nie jest pierwsza rola, która trochę mnie od wewnątrz rozbija. Podczas procesu wchodzenia w rolę, staram się, żeby wszystkie moje działania były naturalne i wynikały z własnej wrażliwości i wyobraźni. Dzięki temu widz będzie mógł uwierzyć w to, co dzieje się z daną postacią na scenie. W przypadku „Głosu ludzkiego” gram postać, która od początku kłamie. Kiedy biorę się za taką trudną do rozgryzienia rolę, to często początkowo jej nie lubię. Nie lubię takich postaci, bo nienawidzę gdy ktoś w życiu manipuluje innymi lub kłamie.
Trudność polega na tym, że tych wszystkich emocji muszę poszukać w sobie. Pamiętam, że podczas prób do innych spektakli zdarzało mi się powiedzieć, że nie lubię jakiejś postaci, którą gram, ponieważ zachowuje się niemoralnie, a to, co robi, jest po prostu głupie. W ostatnim czasie z ust Willa Crutchfielda, również od Macieja Prusa usłyszałam w odpowiedzi, że muszę starać się tę postać polubić. Jeśli zaczynam ją lubić, to muszę umieć ją zrozumieć. Dlaczego bohaterka, którą teraz gram, kłamie? Zmusiły ją do tego życie, aktualna sytuacja. Moim zadaniem jest, by do tych wszystkich pobudek dotrzeć.
AS: Czy potrafiłaby Pani powiedzieć, kiedy tym razem udało się tę postać polubić? Kiedy był jakiś przełom?
JW: Chyba wciąż mam odczucia ambiwalentne; udało mi się polubić ją połowicznie. Myślę, że nie do końca chciałabym być taką manipulantką. Oczywiście każdy z nas, chcąc nie chcąc, ma na swoim koncie jakieś kłamstwa – czasem drobniejsze, czasem wcale nie tak małe. Ale czuję, że wciąż w tym aspekcie prowadzę ze sobą jakąś wewnętrzną walkę. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że moja bohaterka znalazła się w jakiejś ostatecznej sytuacji, która kończy się odejściem, ona jednak za wszelką cenę pragnie zatrzymać coś, czego zatrzymać się nie da.
AS: Na scenie partneruje Pani słuchawka telefonu – jest Pani na niej praktycznie sama. Czy ta wyjątkowa okoliczność doprowadziła do szczególnie mocnej więzi między solistą a orkiestrą?
JW: Oczywiście orkiestra i śpiewak budują na scenie całe napięcie i całą historię. Musimy nawzajem bardzo się słuchać i bardzo dobrze znać materiał, który aktualnie wykonujemy. Myślę, że ta współzależność, która zawsze istnieje, w tym spektaklu i w tej inscenizacji jest szczególnie silna. Właśnie według reguł wspomnianego partnerstwa – my współgramy – na zasadzie ciągłych pytań i odpowiedzi. Jesteśmy bardzo zależni od siebie.
AS: Ten monodram jest pełen wyjątkowych okoliczności i mniej typowych scenicznych rozwiązań. Jednym z nich jest szczególna bliskość publiczności, która przebywa wraz z Panią na scenie. Mogę wyobrazić sobie co to oznacza dla widza, ale jaka jest perspektywa artysty?
JW: Nie jest to opera, którą można wystawić na dużej scenie. Za dużo jest tam tekstu, za dużo się dzieje, zbyt wiele jest istotnych dla interpretacji niuansów w tekście, które na dużej scenie z pewnością by umknęły. Z tego powodu jest to opera na mniejszą scenę, dla mniejszej publiczności.
AS: A czy czuje Pani jakąś różnicę w tej sytuacji, że publiczność niejako Panią otacza? To przecież nie zdarza się często.
JW: Właściwie, to chyba nie. Ja mam takie „sceniczne czułki” na głowie, które wyczuwają, czy publiczność jest skoncentrowana na tym, co robię. Wtedy właśnie podejmuję decyzję czy powinnam trochę zmienić charakter, żeby bardziej zaangażować innych w akcję. Dla mnie to nie ma to szczególnego znaczenia, ponieważ człowiek, który znajduje się na scenie za każdym razem musi być bardzo otwarty. Nie może być spięty jakimś gorsetem, który nie pozwala emocjom swobodnie wędrować. A w tej konkretnie operze nie ma innego wyjścia – to jest po prostu konieczne.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.