reklama
reklama

Na Bałutach gryzą psy: Granda w Hotelu Grand

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

TuLokalni Fascynujące historie z okrytej często złą sławą dzielnicy Łodzi wciągają i poruszają, śmieszą i wywołują na plecach dreszcze. Dzięki uprzejmości Domu Wydawniczego Księży Młyn prezentujemy fragment książki Jerzego Krzywika Kaźmierczyka "Na Bałutach gryzą psy. Bałuckie opowieści". Oto jedna z takich historii. 
reklama

Granda w Hotelu Grand

W dniu 19 stycznia 1945 roku, kiedy to wojska Pierwszego Frontu Białoruskiego przegoniły z miasta Łodzi okupanta hitlerowskiego, reprezentacyjny Hotel Grand na rogu ulic Piotrkowskiej i Traugutta, niczym nie różnił się od Grand Hotelu w Genewie. Ten najładniejszy gościniec łódzki, w pełnej krasie swojej architektonicznej elegancji, zdobił najładniejszą ulicę miasta Łodzi. Tam i tu przed głównym wejściem stali portierzy w zdobionych złotem ubiorach i wytwornymi gestami zapraszali do środka.

Różnice dało się jednak zauważyć. W łódzkim hotelu ozdobna krata na głównych drzwiach oraz wielgachna klamka nie były ze złota, no i przed hotelem nie stały dwa rolls-royce’y do dyspozycji gości. W tym hotelu był za to zdecydowanie atrakcyjniejszy... windziarz – Janko. Z urodzenia liliput i do tego narodowości bułgarskiej, zgrabnie i z szerokim uśmiechem na twarzy woził gości w górę i w dół. Przecież w tamtych czasach gość hotelowy nie musiał się zastanawiać, jak nastawić korbę wystającą ze ściany windy, aby pojechać na odpowiednie piętro. Od tego przecież byli windziarze.

!reklama!Paradoksem czasu i miejsca była gala mundurowa portiera i windziarza Janka. Obaj wystrojeni w mundury ozdobione złotymi szamerunkami byli w tej rzeczywistości postaciami wprost nierealnymi. Stali w swych operetkowych strojach i w usłużnych lansadach i – jak nakazywał zwyczaj w takich hotelach – witali przybywających gości. Wojskowi ludzie odziani w szaty wyzwalającej Łódź armii na widok takich mundurów salutowali. Niektórzy przemykali bokiem.

Wyzwolenie przyszło tak nagle, że w jednym z pokoi hotelowych zastano śpiącego oficera niemieckiego. Nie zabili go! Radziecki starszyna, czyli starszy sierżant, trzymaną w rękach pepeszą dźgał go w różne części ciała, chcąc obudzić faszystę. Niech wie podły padalec, kto go złapał. Niestety. Jeniec był tak pijany, że nawet kilkakrotne poszturchiwania nie obudziły go. Coś tam wybełkotał i odwrócił się do ściany, przybierając pozycję ciała wyraźnie lekceważącą starszynę. Nic, tylko ubitć faszystowskiego gada. Dwaj zwycięzcy z automatami wycelowanymi w niemieckiego oficera chwilę przyglądali się wrogowi, ale miny już mieli jakby mniej groźne. Jeden z nich z grymasem na ustach, podobnym do uśmiechu, powiedział do drugiego:

Posmotritie Wania, germaniec i wigljadit kak cziełowiek.

Uznali, że stan, w jakim złapali wroga, nie pozwoli im zareagować po żołniersku, jak to na wojnie bywa. W ich rodzinnych stronach pijanych traktuje się po ludzku. Bestia hitlerowska, a jakby swojak.

Czasy były niespokojne. Przemieszczanie się po kraju ludności szukających miejsc, w których mogliby wieść ludzką egzystencję, były okazją dla złodziei, jak też różnym rzezimieszkom pozwalały uprawiać bandycką działalność.

Nowo powołana milicja nie była na tyle zorganizowana, aby skutecznie łapać bandytów. Opaska biało-czerwona na rękawie zastępowała mundur.

Z miasta dochodziły słuchy, że tu i ówdzie żołnierze „kolorowej” armii rekwirowali dobra materialne, należące do oswobodzonych. To, że zdejmowali zegarki z rąk obywateli, było już praktyką powszechną i czynnościami nagminnymi. Niektórzy jednak nie zabierali. Zamieniali się. Panu Krzysiowi zdjęto z ręki zegarek Tissot, dając mu za to budzik, na którym nawet firmy nie było i do tego jeszcze nie dzwonił!

Jedynie na Bałutach nie było skarg na tych rabusiów. Oczywiście były próby przywłaszczenia mienia jako wazmieszenie, czyli odszkodowanie, jak uprzejmie oświadczał żołnierz kolorowej armii, pozbawiając przechodnia zegarka. Ale jak to się kończyło? Dostawał rabuśnik od bałuciarza w mordę, ten z pepeszy wyłuskał żołnierzowi wszystkie naboje, ale charakternie oddawał mu automat, aby w jego własnej jednostce nie rozstrzelali go za to, że sprzedał własność państwową.

Nie było bezpiecznie na łódzkich ulicach. Miejscowe ferajny też nie próżnowały w czasie ogólnego bałaganu społecznego. Przywłaszczały sobie wszystko, co było możliwe, wszystko, czego nie pilnował człowiek z karabinem. Cwaniaki z Bałut też nie byli lepsi. Wyprzedzająca ich czyny bałucka sława miała uzasadnienie. Zachowywali się paskudnie.

Do Sali Malinowej, kawiarni Syrena, jak też do reprezentacyjnej kawiarni Grand Cafe z wejściem od ulicy Piotrkowskiej, ciągnęły jak muchy do miodu wszelkiego rodzaju męty społeczne świata przestępczego. Tu można było spotkać wszystkich, co to nie siali, a zbierali obfite żniwo ze swojej działalności. Właśnie w Grandce, jak pieszczotliwie nazywano kawiarnię Grand Cafe, można było wszystko kupić i wszystko sprzedać. Na mieście nie było nic – tu można było załatwić wszystko.

Można było też umówić spotkanie na partię pokera, organizowanego w pokojach hotelowych. Przy odpowiednich stolikach siedzieli odpowiedni panowie, kojarząc odpowiednich graczy – oczywiście według wysokości stawek, jakie będą obowiązywać przy określonym stoliku. Ustalanie całego procederu tak zorganizowanych gier wymagało koronkowych czynności wstępnych. Ustalano – sobie tylko znanymi sposobami, kto jest kto. Nie każdy mógł być dopuszczony do takich spotkań. Zresztą tak to już jest w tej branży, że gracze w zasadzie znają się nawzajem. Niektórzy jeszcze z przedwojennych czasów, pozostali z podobnych spotkań w innych hotelach, które też organizowały takie zakamuflowane kasyna gier. Dopiero po latach wyszło na jaw, że wszystkie te karciane „ustawki” były tworem ówczesnej władzy milicyjno-politycznej, która rządziła w naszym kraju. Łatwo było inwigilować tę część naszego społeczeństwa, a że – tak przy okazji – trochę „grosza” wpadło do kieszeni obsługujących takie akcje agentów resortu bezpieczeństwa, no to, co z tego? Wszyscy byli zadowoleni. Ci, co brali, jak też ci, co dawali. Interes kręcił się dalej.

Bardzo intratnym interesem, przynoszącym wieleset procentowe zyski był handel wszelkiego rodzaju precjozami jubilerskimi. W tym czasie tego rodzaju wartości materialne wzbudzały podejrzenie, że tak niedawno były własnością innych ludzi, którym zabrano wszystko – z życiem włącznie. Dla ludzi przy specjalnych stolikach eleganckich lokali były tylko „interesem”. Tutaj spotykali się z kontrahentami, oferując im towar, w którym mogli bezpiecznie lokować swoje podejrzane nadwyżki finansowe.

Tutaj też zorganizowana była nieźle część niematerialna przedsiębiorstwa. Niematerialna? Czy eleganckie, wytworne panie były niematerialne? Wprost przeciwnie. Jak najbardziej materialne w swojej pięknej cielesności z wizualnymi atrybutami nóg do samej szyi oraz wymiarami 90–60–90. Wszystkie wyglądały jak damy, co znacznie podwyższało wartość prezentowanego towaru. Kobiety przyjmowały gości w pokojach hotelowych, świadcząc usługi na światowym poziomie, przy czym administracja organizująca ten proceder prowadzona była przez pośredników urzędujących przy stolikach w kawiarni Grand Cafe, a dla zmiany nocnej – przy stolikach na salach konsumpcyjnych Hotelu Grand.

– Sprawa się rypła – rzekł pan Nowak, codzienny gość kawiarni, gdzie miał nawet „swój” stolik, kiedy to gdzieś tak pod koniec września 1945 roku nastąpił wielki nalot Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa Publicznego na restaurację Tabarin i kompleks restauracyjno-hotelowy Hotelu Grand, jak też na kawiarnię Grand Cafe.

Władze nazwały tę aferę „brylantową”, jako że tych precjozów zarekwirowano chyba z dziesięć kilo. W resorcie, który zorganizował ten nalot, jeszcze długo mówiło się, że łup ten – tuż przed schowaniem go do kasy pancernej – już tak dużo nie ważył.

Akcja ta niewiele zmieniła obyczaje „ludzi interesu”. Dalej robili swoje. Rozproszyli tylko swoją działalność i trudniej było ich teraz „namierzać”.

Wśród zielonych ogródków ulicy Marysińskiej, gdzieś w okolicy ulicy Przelotnej, gdzie zarośla w nieładzie zarastały całe połacie terenu, jakby ukryty wstydliwie w gąszczu krza- ków i płotów z tarniny stał dom. Z wyglądu dość zaniedbany, choć we wszystkich oknach ktoś zaradny wstawił nowe dębowe okiennice, które odnawiały starą budowlę, ale jednocześnie jakby ją broniły od „złych ócz”. Otóż dom ten to teraz melina wszelakich gier hazardowych. Nie można już było „grać” w eleganckim hotelu, to gramy – gdzie się da. Tu akurat dało się – no to gramy. W jednym z pomieszczeń stał nawet stół z pełnym wyposażeniem do ruletki, gdzie co chwilę słychać było zawołania krupiera: „Rien ne va plus”, czyli „Koniec obstawiania”. W innych pokojach grano w teksańskiego pokera, na takich samych zasadach jak w Hotelu Grand. Umówione były gry i umówieni ze sobą gracze, których elegancko i z wielkim szacunkiem dowożono do ukrytego w zielonej gęstwinie domku na ulicy Marysińskiej. Jednym słowem – wielki świat hazardu znalazł miejsce i to właśnie na Bałutach. Było w tym coś z przeznaczenia, bowiem właśnie Bałuty zawsze miały inklinacje do wszelakiej ekstrawagancji. Ładnie powiedziane. Słowo to łagodnie i elegancko zamazywało rzeczywistość – walki na śmierć i życie, tyle tylko, że na stołach pokrytych zielonym suknem, gdzie przez chwilę trwania hazardowych gier obowiązywały dżentelmeńskie zasady. Dopełniało się zatem przeznaczenie albo fatum dla Bałut. Dalej trzymały „fason” przedwojennej sławy dzielnicy wszelakiego zła.

Tutaj też w sposób absolutnie dyskretny licytowano jubilerskie precjoza podejrzanego pochodzenia i przy markowych koniakach wartościowano transakcje godne niejednego dobrego banku.

Nie był to jedyny taki interes na terenie Bałut. Całkiem niedaleko, przy ulicy Czystej i Narodowej, był normalny burdel. Oczywiście, że nie napisano nad bramą, że to właśnie jest dom takich uciech, ale kto chciał – wiedział.

Tak to elegancki świat śródmieścia i klimaty Hotelu Grand przenikały na prowincję. Osiadały w najlepszym dla siebie klimacie – na Bałutach.

Nad bezpieczeństwem gości oraz całego majątku hotelowego w tej specyficznej sytuacji musieli zadbać sami pracownicy. Zmobilizowana załoga pracowników hotelowych trzymała straż i to nawet w nocy, bowiem najważniejsze było zabezpieczenie mienia hotelowego przed grabieżą. Były też jeszcze inne, poważne zagrożenia.

Mieli zresztą ku temu uzasadnione powody. Czuli i posiadali nawet dowody – niestety tylko słuchowe, że w kompleksie hotelowych zabudowań coś się działo, o czym oni, gospodarze, nie mieli pojęcia. Jakby był jeszcze ktoś inny i poza ich wiedzą rządził się w „ich” obiekcie. Budziło to uzasadniony niepokój, a nawet strach.

Regularne nocne patrole w obrębie hotelu zdawały się być uzasadnione. Potrzebę taką widział wyłoniony spośród pracowników hotelowych pan Motyl, podobno były oficer Wojska Polskiego. Współpracownicy mianowali go tymczasowym dyrektorem hotelu.

Kim był pan Motyl, tak dokładnie nikt nie wiedział. W tym czasie różne były życiorysy i nikt nie sprawdzał, przynajmniej na potrzeby administracji hotelowej, ich merytorycznej wartości. W ogóle była to postać wielce ciekawa. Zaczął pracować w hotelu w czasie okupacji, kiedy to hotel nosił nazwę: Fremdenhof General Litzmann. Ponoć znakomita znajomość języka niemieckiego oraz wielkie umiejętności w usługach kelnerskich zwróciły uwagę dyrektora hotelu pana Leo Owegera na kandydata do zawodu kelnera, czyli pana Motyla i został on zaliczony w poczet pracowników. Skąd przyszedł i dlaczego odszedł już w marcu 1945 roku – tego nikt nie wiedział. Mówiło się, że to właśnie on pomagał bojownikowi z PPS podpalić Hotel Grand. Rzeczywiście w połowie stycznia 1942 roku górne piętra hotelu, od strony Piotrkowskiej, objęły płomienie wielkiego pożaru, niszcząc większą ich część. Chodziły też słuchy, że Motyl przyszedł „do roboty” w hotelu, bo miał taki rozkaz.

Paru młodzieńców pod wodzą pana Motyla w wolnych pokojach hotelowych zasiadało za odbiornikami radiowymi i notowali ważne komunikaty radia BBC z Londynu, aby później wydrukować je w tajnie wydawanych biuletynach. Pokojowa Halinka często wspominała, jak to stała na korytarzu piętro niżej i w razie co dawała cynki, otwierając i zamykając skrzypiące drzwi do składu bielizny. Z takich to między innymi powodów pan Motyl stał na czele zorganizowanej ochrony całego obiektu hotelowego.

To właśnie on zwrócił uwagę na powtarzające się wizyty w Malinowej, jak i w kawiarni Syrena, wyglądających podejrzanie dwóch panów. Niby nic szczególnego, ale w tym czasie częsta obecność w lokalach takiej kategorii była wystarczająco intrygująca, aby mieć ich „na oku” – jak mawiał pan Motyl. I miał ich. Nabyte umiejętności wojskowe na pewno pomagały mu w ustaleniu, kim są ci panowie.

Często zasiadali przy stolikach samotnie, z tym, że raz jeden, raz ten drugi. Zawsze pisali coś w brulionach. Jeden z nich w charakterystyczny sposób odkręcał z wolna górną część tak zwanego wiecznego pióra, przystawiał do oka, jakby tam czegoś szukał, aby po chwili znów coś notować w kajecie. Ten drugi notował w zeszycie ołówkiem. Często wyjmował z bocznej kieszeni samodziałowej marynarki dość dużą temperówkę i zaostrzał ołówek. Gdy skończył, po prostu zwijał zeszyt i chował go do wewnętrznej kieszeni w marynarce. Zastanawiające było zachowanie się tych panów. Bywało, że wstawali od stolika i jakby w zamyśleniu, przemierzali salę od ściany do ściany, notując coś w swoich papierach.

– To jacyś mierniczy, czy co?

– Raczej korespondenci prasowi.

– Piszą, chodząc po sali?

Pan Motyl słuchał uważnie gadaniny swoich strażników.

– Da się to chyba jakoś sprawdzić? – zastanawiał się kelner

Bieniewski.

– Ale jak? Trudno będzie. – Pan Załoga, portier hotelowy od niepamiętnych czasów, pytał i sam sobie odpowiadał. Inwigilacja tajemniczych postaci nie była najważniejszym problemem grupy hotelowych strażników-amatorów. Z czasem w natłoku bieżących problemów zapomnieli o dwóch nieznajomych. Mieli poważniejszy kłopot. Najpierw nieśmiało, tak między sobą, prawie szepcząc, przekazywali sobie uwagi, które rzeczywiście mogły być wprost sensacyjne. Słyszeli „to” podczas nocnych, ale i dziennych obchodów całego terenu hotelu, a zwłaszcza pomieszczeń piekarni i pralni. Znajdowały się one na poziomie nieznacznie obniżonego parteru i tam właśnie słyszeli jakby kucie młotkiem, jakby skrobanie? Słyszeli to wszyscy. Nie było wątpliwości. W podziemiach budynku coś się działo.

Różne były domysły, co to może być. Rozważano liczne możliwości pochodzenia takich odgłosów. Pan Motyl zadecydował: – Panowie, jutro zaopatrzcie się w latarki, weźcie ze sobą saperki, no i oczywiście załóżcie kombinezony robocze. Idziemy do podziemnego przejścia między naszym hotelem i pobliskim budynkiem YMCA. Wiem, że taki jest. Niemcy zbudowali ten podziemny korytarz nawet niedawno, bo w 1944 roku, jako przejście ewakuacyjne do budynku YMCA na wypadek zbombardowania hotelu.

– Sprawdzimy i wyjaśnimy, w czym rzecz.

Stalowa klapa zakrywała prostokątny otwór włazu do kanału. Po kilku żelaznych hakach schodziło się na dno. Pierwsze zdziwienie. W zapomnianym przez ludzi kanale... było światło elektryczne!? Przekręcony w prawo kontakt uruchamiał szereg lamp rozmieszczonych na ścianie. Oświetlona część była pusta. Po kilku metrach zauważyli, że kanał dalej był już niedrożny. Zawalony był jakimiś skrzyniami wypełnionymi gruzem i beczkami, które śmierdziały tak, że odechciewało się jego dalszej penetracji.

– Patrzcie! Wydaje mi się, że ten gruz budowlany i to zawalisko zostały tu umyślnie ustawione.

– Rzeczywiście! No i to oświetlenie?

– Ten kanał jest odwiedzany przez ludzi!!! – Pan Motyl nie miał już żadnych wątpliwości. – Panowie! Musimy się lepiej przygotować, żeby tych cwaniaków złapać, jak będą znów tu szperać.

Rzeczywiście przez kilka dni ludzie pana Motyla spotykali się w magazynku gospodarczym na tajemnych rozmowach.

Po kilku dniach, późnym wieczorem, grupa pana Motyla w liczbie osób trzech zebrała się w swojej bazie, czyli w składziku rzeczy gospodarczych, gotowi do działań przeciwstawiających się wrogim elementom, czyhającym gdzieś tam w podziemiach hotelowych.

Mimo rzeczywiście poważnej sytuacji, mogącej nawet być zagrożeniem ich życia, widok portiera Załogi wzbudził po prostu śmiech. Napięta do granic strachu sytuacja pękła jak bańka mydlana. Portier Załoga przebrany był za strażaka. Na głowie błyszczący hełm strażacki, zakończony skórzanym kołnierzem ochraniającym kark, bardzo współgrał z kurtką portierską szamerowaną srebrnymi pagonami i srebrną nicią tu i ówdzie. W ręku dzierżył oryginalny toporek, oczywiście też strażacki, którego widok chociaż trochę zmazywał uśmiechy z twarzy kolegów.

– Załoga! Na twój widok to te bandziory umrą ze strachu. – Bardziej ze śmiechu – dopowiedział kelner Bieniewski. Spoważnieli, kiedy znaleźli się nad stalową klapą zakrywającą wejście do podziemnego przejścia. To, co zobaczyli ostatecznie uprzytomniło im, że to już nie żarty.

Pan Motyl pod kurtką na skórzanym pasku uwiązanym do szyi zawieszony miał rewolwer. Wielki i groźnie wyglądający bębenkowiec. Teraz nawet bojowy strój portiera Załogi jakoś już nie był taki śmieszny.

Omówione wcześniej działania, przećwiczone na wspólnych odprawach, pozwalały grupie porozumiewać się bez słów – tylko gestami. Tak też było w tym momencie. Potwierdzali skinieniem głowy, że rozkaz zrozumieli i wykonywali go.

Gdy już byli w kanale, pan Motyl odpowiednimi gestami nakazał im zająć strategiczne miejsca i czekać. Rzeczywiście była taka konieczność. Gdzieś z głębi tunelu słychać było jakby kroki. Początkowo bardzo niewyraźne, później narastające. Zgasili latarki i przycupnęli w wyznaczonych miejscach. Kroki już teraz wyraźnie słyszalne, ustały przy zawalisku z beczek i skrzyń z gruzem. Widać było migające światła latarek i majaczące w takiej poświacie postaci ludzkie, mocujące się z tym gruzowiskiem.

Pochylone kształty, rzucające powiększone cienie na ściany kanału, zatrzymały się dosłownie z pięć metrów od grupy pana Motyla. Jeden z nich macając ręką po ścianie, natrafił na kontakt. Rząd naściennych lamp oświetlił część korytarza.

Dwóch ludzi w gumowych płaszczach i kaloszach sięgających do kolan, uzbrojeni w saperkę i łom, stojąc przy ścianie, jakby macali tę część podziemnego korytarza. Przesuwali dłońmi, szukając czegoś. Zatrzymali się. Jeden z nich zdjął płaszcz i z plecaka, który miał pod ubraniem, wyjął okrągły przedmiot, który wyglądem przypominał talerz, a był połączony z plecakiem przewodami elektrycznymi. Przyłożył talerz do ściany i przesuwał go w górę i w dół.

W pewnym miejscu coś zapiszczało! Drugi chyba kredą zaznaczył to miejsce. Szukali dalej.

Grupa Motyla siedziała na swoich miejscach, wstrzymując nawet oddech, aby się nie zdradzić. Zostali teraz oświetleni, ale tamci byli tak zajęci swoją robotą, że nie zauważyli myśliwych przywartych na płasko do ściany. Pan Motyl umówionymi znakami wydawał rozkazy. Mieli dalej siedzieć cicho!

W pewnej chwili jeden z poszukiwaczy walnął łomem w ścianę i – o dziwo – ta część muru odpadła, ukazując okrągły otwór zakryty drewnianą pokrywą.

Pan Motyl już dłużej nie czekał. Z rewolwerem w dłoni krzyknął tak groźnie, że już sam efekt dźwiękowy zmieniłby w słup soli największego twardziela. A żeby być jeszcze bardziej wiarygodnym, wypalił ze swojego Naganta gdzieś w przestrzeń tunelu. Huk był straszny! Echo w tych podziemiach zwielokrotniało wystrzał do granic ludzkiej wytrzymałości. Dwaj strażnicy z grupy uderzeniowej pana Motyla chyba pierwszy raz w życiu byli świadkami tak bliskiego użycia broni palnej. Strażnik Załoga już był prawie niewidoczny, tak głęboko zsunął na oczy pięknie lśniący kask strażacki. Kelner Bieniewski, czyli trzeci strażnik dóbr hotelowych, tak przylepił się do ściany tunelu, że przez chwilę miał obawę, czy będzie mógł samodzielnie się od niej odkleić.

Pan Motyl po oddaniu strzału, z okrzykiem: „Ręce do góry” i dodatkowo: „Hände hoch”, z rewolwerem w dłoni doskoczył do dwóch intruzów i dalej prawie rycząc, grzmiał:

– Na ziemię! Na ziemię! Ręce przed siebie! Leżeć! 

Rzeczywiście skutek takiego zachowania się pana Motyla dawał spektakularny efekt. Faceci walnęli się na beton, a jednemu z nich to nawet gumiak spadł z nogi. Czynnie włączyli się również panowie Załoga i Bieniewski. Obaj stanęli nad położonymi na betonie osobnikami i na znak pełnego zwycięstwa postawili na nich prawe stopy, gdzieś tak w okolicy dolnej krzyżowej.

Pan Motyl z wielką wprawą obszukał leżących i rzeczywiście znalazł u każdego z nich pistolet typu TT.

– Wstawać! Pojedynczo! Powoli... powoli – nie chowając pistoletu, pan Motyl pilnie obserwował zachowanie się jeńców i mierzył dalej w ich kierunku.

– Panowie! To jest pomyłka! – Jeden z ujętych próbował odwrócić głowę, aby udzielić wyjaśnień panu Motylowi.

– Milczeć! – krzyknął pan Załoga i zamachnął się swoim bardzo groźnym toporkiem strażackim. Bandyta odruchowo odchylił się, ale w jego oczach nie było widać przerażenia, lecz jakby zainteresowanie srebrzystym hełmem strażackim pana Załogi.

– Panowie! – z krzykiem na ustach już uwolniony od ściany pan Bieniewski informował: – Panowie! To tych dwóch, co to na Sali Malinowej wzdłuż i w poprzek spacerowali i robili notatki. A to dranie! A myśmy ich brali za dziennikarzy.

– Panie! – Jeden z zatrzymanych patrząc natarczywie na pistolet w ręku pana Motyla, starał się coś powiedzieć, ale pan Załoga tak blisko jego twarzy trzymał ostrze siekierki strażackiej, że utrudniało to konwersacje.

– Panie! Zabierz pan od nas tych raptusów, bo jeszcze sobie krzywdę zrobią! Chcę panu wyjaśnić, że my jesteśmy oficera- mi Milicji Obywatelskiej i sprawdź pan. Mamy w kieszeniach zaświadczenia, że tak jest i przeprowadzamy tu specjalną akcję operacyjną.

Pan Motyl trzymając dalej na muszce zatrzymanych, już spokojnym, choć lodowatym tonem, odpowiedział:

– Takie gadki to sobie możecie opowiadać u cioci na imieninach. Cieszcie się, że was nie zastrzeliłem. Mam takie prawo i zezwolenie od samego Moczara. Co!? Już macie pełne gacie? Jeszcze nie podjąłem decyzji, czy was nie kropnę, czyli nie podskakujcie, a jak was nie zastrzelę, to opiszę w raporcie wasze wyczyny towarzyszowi Moczarowi, czyli i tak macie przesrane.

– Proszę pana – już zupełnie innym tonem kontynuował swoje zeznania ten z siekierą przy twarzy. – Naprawdę tak jest i może pan sprawdzić, dzwoniąc do towarzysza Borówki z MBP. Telefon pan znasz.

– Coraz głupsze pomysły wymyślacie, a ja mam wam uwierzyć w taki kit.

Pan Motyl, nawet nie patrząc na jeńców, dalej snuł pomysły na ukaranie złapanych.

– Zresztą może to i jest jakieś rozwiązanie, ale może to trochę potrwać. Uwiążemy was tutaj – mówił dalej pan Motyl – oczywiście gasząc światło, bo hotel musi oszczędzać, i pójdziemy do urzędu, złożymy podanie, aby w kolejności obywatelskich przyjęć poczekać na decyzję.

– Ile to może potrwać? – pytał sam siebie pan Motyl. – Jakieś parę dni na pewno. Można jednak zrobić i tak. Wy nam tu dokładnie, ze szczegółami opowiecie, po co włazicie uzbrojeni do cudzego, w nocy z wykrywaczem metali i do tego jeszcze rozwalacie ściany? To jest po prostu rozbój i na dzisiaj to normalna „czapa”.

– No jak? Gadacie czy strzelamy? – ślamazarnym i jakby znudzonym głosem pan Motyl przesłuchiwał dalej.

– Panie, nie wygłupiaj się pan. Wszystko się wyjaśni, a pan możesz mieć życiowe kłopoty – bronił resztek swojej niepodległości jeden z zatrzymanych.

– Kurwa! Nic nie pojęli. Panie Załoga, załóż pan te worki im na głowy. Nie opryska nas krew, jak ich rozwalę.

Pan Motyl odciągnął kurek rewolweru i już sam ten dźwięk mroził krew w żyłach. Rzeczywiście poskutkowało. Pan Załoga i kelner Bieniewski jakby lekko pobledli.

– No dobra. Jak pan chcesz, ale czy musisz nas pan wiązać? – pytał jeden z powiązanych.

– Muszę! I wam radzę: odpowiadajcie! Pytam po raz ostatni. Co żeście robili w Malinowej? Widziałem, jak robiliście zdjęcia i mierzyliście krokami salę. Swoją drogą – aparaty fotograficzne w wiecznym piórze i temperówce? Nasza milicja tego nie ma! Amerykańscy agresorzy – tak? Patrzcie, patrzcie. Pokumali się z Trumanem! Nic tylko kropnąć takich zdrajców naszej socjalistycznej ojczyzny – używał sobie pan Motyl, stosując obowiązkową wtedy retorykę partyjną, choć w tamtejszej rzeczywistości za takie podejrzenia ludzie naprawdę znikali bez śladu. – No, słuchamy, słuchamy.

– Myśmy mierzyli salę, aby ustalić miejsce, w którym „to” mogło się znajdować – już z poważną miną oznajmił więzień.

– Co? Panie Załoga, zakładaj pan worki na łby tych głupoli.

– Złoto Inków! Skrzynka pełna złota i drogich kamieni – jeniec już prawie że krzyczał, bo rzeczywiście pan Załoga trzymał otwarty worek nad głową więźnia.

– Co pan ze mnie wariata robisz? Aż mnie palec swędzi, kiedy słucham takie kłamstwa.

Drugi ze złapanych już krzykiem przekonywał pana Motyla.

– Tak jest. Skarb ukryty tu przez rodzinę właścicieli tego hotelu, pochodzących z Peru. Majątek ten przeniesiony został z zamku Dunajec w Niedzicy – wówczas należącego do tej rodziny – do podziemia Hotelu Grand w Łodzi.

– Dalej, dalej! Kłamiesz pan, ale miło się tego słucha.

Pan Motyl nadstawił jednak ucha i z zainteresowaniem słuchał wywodu.

– Orientacyjnie namierzyliśmy, że „to” mogło być ukryte pod fundamentami wschodniej ściany hotelu. Teraz stoi tam letnia oranżeria, gdzie koncertuje orkiestra i latem pija się kawę. Dostać się tam można jedynie z tunelu łączącego hotel z pobliskim budynkiem YMCA – bardzo już szczegółowo zeznawał zatrzymany.

– Panie Motyl... – jeden z zatrzymanych chciał coś powiedzieć.

– Zaraz, zaraz. Skąd znacie moje nazwisko? – Pan Motyl aż wstał wyraźnie poruszony.

– Od dawna pana obserwujemy, bo zamierzaliśmy skorzystać z pana usług jako konsultanta. Jest pan akurat taki, jakiego potrzebujemy.

– Panowie, nie przeginajcie pały. Że już nie celuję w wasze dupy, to nie znaczy, że nie mogę was jeszcze zastrzelić.

Jeszcze długo trwały pertraktacje między trzema panami. Duet odważnych strażników hotelowych marzył tylko o tym, aby jak najprędzej znaleźć się w zaciszu domowego ogniska. Mieszkali sobie z rodzinami na obrzeżu Bałut od strony Radogoszcza i na diabła im takie przygody. Jakieś zawiłe, choć romantyczne, przedsięwzięcia „geologiczne” nie budziły w nich żadnych namiętności. Cieszyli się, że żyją.

– Dobra! Zatrzymuję wasze spluwy, a wy znikajcie tą samą drogą, którą tu przyleźliście, ale bez żadnych numerów! Miejsce będzie dzień i noc pilnowane i już bez ostrzeżeń będziemy strzelać! Znajdźcie mnie za pięć dni. Pogadamy – trzymając dalej w ręku rewolwer, pan Motyl władczym głosem zadecydował o dalszym rozwoju akcji.

Zaświadczenie, które ta dwójka pokazała panu Motylowi, oczywiście było lipne i zaprzyjaźnieni ludzie z MO oraz z MBP nikogo takiego nie znali, nigdzie nikogo nie posyłali i w ogóle najlepiej, żeby im dupy takimi papierami nie zawracał. Taki werdykt bardzo panu Motylowi odpowiadał. Teraz to on przejął inicjatywę.

Podobno widziano dwójkę „poszukiwaczy” z Hotelu Grand i pana Motyla w prywatnej części zamku Dunajec w Niedzicy, należącej do potomka inkaskiej rodziny królewskiej. Pili dobre wódki, jedli bażanty, które choć zalegały na srebrnych platerach, wyglądały jak żywe, pyszniąc się pięknym upierzeniem.

*

Po wielu, wielu latach w Kapsztadzie na głównej ulicy tego miasta brylantów, zauważyć można było na okazałym budynku mosiężną tablicę z wygrawerowanym napisem: „Motyl & Co – Export-Import”.

reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

Lubisz newsy na naszym portalu? Załóż bezpłatne konto, aby czytać ekskluzywne materiały z Łodzi i okolic.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)
Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama