Mieczysław Maciejczak został krawcem dzięki mamie. To ona namówiła go do tego, by kształcić się w tym kierunku. Pierwsze krawieckie szlify zdobywał na Kielecczyźnie, skąd pochodzi. Do Łodzi przyjechał później za sprawą żony.
- Mój brat Pietrek [wypowiedź oryginalna] miał zostać krawcem, ale zrezygnował. Mama namówiła mnie, bym ja spróbował tego fachu - mówi w rozmowie z TuLodz.pl pan Mieczysław.
Szył stroje dla Trubadurów
I tak się zaczęło. Najpierw nauka fachu pod okiem mistrza, później egzamin czeladniczy. Mężczyzna przez wiele lat prowadził zakład krawiecki wraz z żoną, najpierw na Widzewie. Z lokalu został jednak wywłaszczony. Później przeniósł się na ulicę Rewolucji 1905. Zajął miejsce krawca, który zmarł.Krawiectwem pan Mietek zajmował się wraz z żoną. Ona szyła sukienki, bluzki, spódnice. A on garnitury czy płaszcze.
- Kiedyś byłem naprawdę wszechstronnym krawcem. Z jednej strony szyłem bieliznę, a z drugiej na przykład uprzęże dla psów czy stroje dla alpinistów. Wykonywałem zlecenia projektantów, którzy później odnosili sukcesy - wspomina Mieczysław Maciejczak.
Przez około 10 lat łodzianin regularnie współpracował z Trubadurami. Szył według ich pomysłów. Wykonanie jednego stroju zajmowało mu około dwóch tygodni.
Mężczyzna pracował także w Anglii, by polepszyć stan rodzinnego biznesu wyjechał też do Norwegii. Tam szył na przykład bunady, czyli norweskie stroje narodowe.
- To było w latach 2001 - 2003. Pojechałem w czysto zarobkowych celach - dodaje Mieczysław Maciejczak. - W Norwegii brakowało wówczas rzemieślników, ceniono mnie tam. Miałem też świetne zaopatrzenie, bardzo dobrej jakości materiały. Pamiętam, że uszyłem spódnicę, która ważyła 20 kilogramów. Na ciężar wpływały złote ozdoby.
Kotka Zizi to miejscowa celebrytka
Mężczyzna od 10 lat powinien cieszyć się emeryturą. Żona uczyniła to dwa lata temu. Pan Mieczysław jednak nie potrafi. W swojej pracy ceni najbardziej kontakt z drugim człowiekiem. Krawiectwo to przede wszystkim jego pasja.
- Kiedyś przed zakładem ustawiały się kolejki. Na wolny termin czekało się po trzy miesiące, dziś krawiectwo niestety umiera - mówi łodzianin.
Dziś klient jest inny. Nie zamawia gotowych strojów. Interesują go raczej przeróbki, drobne usługi. Mężczyzna pracuje na maszynach, które wiele pamiętają. Jedna z nich, wyprodukowana w latach 50. ubiegłego stulecia, służy mu do tej pory.
- Nie gonię za groszem, przychodzę tu dla przyjemności - dodaje.
W ślady rodziców próbowali pójść synowie, ale nie mieli smykałki do krawiectwa. Jeden zajmuje się ekonomią i historią, a drugi handlem.
Codziennie w zakładzie towarzyszy mu kotka Zizi. To miejscowa celebrytka, chętnie fotografowana przez przechodniów. Kicia chętnie pozuje do zdjęć, zarówno z panem, jak i za witryną zakładu.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.