Joanna Chrzanowska: Na 107 miast prezydenckich, tylko w 16 u sterów są kobiety. Oczywiście jest lepiej niż było. Niemniej jednak trudno mówić o zrównoważonych proporcjach. Jak pani myśli, z czego to wynika?
Hanna Zdanowska: Z bólem serca i szczerze muszę przyznać, że w dużych miastach chodzi o dużą politykę. Najwięcej do powiedzenia mają tutaj duże partie polityczne. Kobiecie ciężko jest przebić się przez mężczyzn, którzy piastują czołowe stanowiska. Świat polityki w Polsce jest nadal zdominowany przez mężczyzn. Co prawda pan premier robi wszystko, żeby w polityce było jak najwięcej kobiet. Mamy w PO statut, uchwały, a w nich zagwarantowane parytety. U nas jest zdecydowanie większa presja, by kobiety pojawiały się na listach. Inaczej jest w mniejszych miejscowościach, w których decydują lokalni liderzy. To oni przecież tworzą samorząd. Według mnie brakuje kobiet zdeterminowanych i chętnych do pracy. By działać w polityce, trzeba albo mieć poukładane życie osobiste albo być mocno zdeterminowanym, albo na coś bardzo zdenerwowanym. Tak było ze mną. Świadoma kobieta wie, że polityka to jest przez 24 godziny na dobę. Polityka wymaga poświęceń, to jest misja.
JCH: Gdy czekałam na wywiad, usłyszałam od dyrektor jednego z wydziałów, że przychodzi pani pierwsza do pracy.
HZ: I ostatnia wychodzę. Kobiety, które mają mniejsze dzieci boją się, że nie podołają i ucierpi ich rodzina. Bo rodzina niestety ucierpi. I to nie jest kwestia organizacji pracy. Staram się delegować jak najwięcej zadań na moich współpracowników. Jest jednak szereg rzeczy, których nie da się delegować, np. spotkań, rozmów, decyzji. Jeżeli ktoś poświęca swój czas, organizuje różnego typu fajne imprezy, dziejące się na terenie danej jednostki samorządu terytorialnego. Chodzi tu na przykład o trzeci sektor, strefę kultury, sportu i przedsiębiorców. Trudno powiedzieć komuś, kto poświęcił całe swoje serce na organizację, że się nie przyjdzie. No i tu się zaczynają schody, bo to są popołudnia, wieczory, poranki, to są soboty i niedziele. I nie ma miejsca na życie rodzinne. Zapewne to powstrzymuje kobiety przed zaangażowaniem się w politykę.
Poza tym, jeśli chce się zaistnieć w danej społeczności, szerzej, poza kręgiem znajomych, to trzeba ciężko pracować. Spotykać się z ludźmi, by później w wyborach bezpośrednich uzyskać od nich mandat. Świadome pójście w politykę wiąże się niestety z ograniczeniem więzi rodzinnych.
Bardzo bym chciała, żeby wszystkie związki były partnerskie, by zarówno kobieta, jak i mężczyzna tak samo angażowali się w życie rodzinne.
JCH: Jak w takim razie tę sytuację znoszą pani najbliżsi?
HZ: Zaczęłam działać w polityce, gdy mój syn był dorosły. Nie potrzebował troski mamy, codziennego gotowania, pilnowania, czy odrobił lekcje. Z kolei mój partner życiowy zaakceptował mój wybór. Decyzję poprzedziły długie rozmowy. Jednak bez wypracowania sobie relacji rodzinnych nie zdecydowałabym się na ten krok. Podobnie zresztą jak w sytuacji, gdybym miała małe dziecko. Jest bowiem jeszcze jeden aspekt: hejt. Gdy wchodziłam do polityki, był czymś nagannym. W tej chwili nie ma już granic, nie ma kontroli. Bałabym się, mając małe dziecko, że usłyszy coś w szkole. A przecież nie każdy kocha danego polityka. Wprost przeciwnie, jedni go szanują, widzą jego zaangażowanie. Inni mają o nim bardzo złe zdanie. Niestety w Polsce mamy politykę awantur.
JCH: Jest pani inżynierem środowiska, absolwentką budownictwa i architektury. Pracowała pani na łódzkich budowach. Jak patrzy pani z perspektywy czasu na tamte lata? Jak traktowano kobietę na męskich studiach i męskich zakładach pracy?
HZ: Wtedy hartowała się stal [śmiech]. Najpierw zostałam inżynierem, potem kobietą majstrem i to nie były łatwe czasy. Trzeba było zbudować sobie szacunek wśród załogi. Studia to był piękny czas, ale nie przygotowały mnie do wykonywania przyszłej pracy. Praktyka studencka, a później realne życie to były w tamtych czasach dwa światy. Panowie na budowie robili sobie ze mnie żarty. Nie patrzyli na mnie jednak z góry. Po prostu do końca nie wierzyli, że popracuję na tej budowie. Zapewne zastanawiali się, czy zaraz stamtąd nie ucieknę. Te ich żarty wynikały raczej z troski. Chcieli pokazać pani majster, że nie do końca zna się na fachu. I taka była prawda. Ja naprawdę nie wiedziałam, jak prowadzić koparkę, kopać rowy czy robić szalunki. Wiedziałam w teorii, jak to powinno wyglądać, ale w praktyce to były dwa różne światy.
To był jednak najcudowniejszy okres mojego życia, ponieważ spotkałam ludzi, którzy to co myśleli, to mówili. Tam nie było nawet szczypty perfidii czy zakłamania. Poszłam więc do moich brygadzistów i powiedziałam: ok, mam was sprawiedliwie rozliczać, to nauczcie mnie, powiedzcie mi, pokażcie. Ci panowie nauczyli mnie wszystkiego. Oni ujęli mnie prostolinijnością, a ja ich szczerością.
JCH: Pani majster czy majsterka? Pani prezydent czy prezydentka? Czy feminatywy mają dla pani znaczenie?
HZ: W mojej ocenie bardzo dobrze brzmi pani majster i pani prezydent. Oczywiście, jeżeli kobieta potrzebuje feminatywów, by mieć większe poczucie wartości, to nie mam z tym problemów. W urzędzie wydałam zarządzenie, że każdy ma prawo się tytułować tak, jak czuje. Być może to kwestia przyzwyczajenia, mojego wieku, ale do tych nowych żeńskich form nie mogę się przyzwyczaić. Swego czasu na Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu podpisano mnie "prezydenta".
JCH: I jak się pani z tym czuła?
Niedobrze. Pięć raczy czytałam, czy przypadkiem się nie pomyliłam. Formy żeńskie są różne. Niektóre jednak w mojej ocenie brzmią groteskowo. Mówię o sobie pani prezydent, choć nie mam nic przeciwko, jeśli ktoś nazwie mnie prezydentką. Jednak prezydenta zupełnie "nie grała".
JCH: Jakich tematów, bliskich kobietom, brakuje pani zdaniem w przestrzeni publicznej?
HZ: Myślę, że potrzebny jest przekaz nie do kobiet, ale do mężczyzn. Jakieś 20 lat temu byłam w Szwecji. Z niedowierzaniem i zazdrością patrzyłam na mężczyzn z wózkami czy z dziećmi na placach zabawach. Teraz jest już inaczej. Warto jednak pokazywać, że zajmowanie się domem, podział obowiązków to nie jest ujma dla mężczyzny. Mężczyźni mogą pomagać w kuchni, są przecież fantastycznymi kucharzami. Mimo że kobiety wywalczyły sobie prawa wyborcze, to nie wywalczyły podziału w funkcjonowaniu i prowadzeniu gospodarstwa domowego.
JCH: Często spotyka się pani z kobietami w terenie. O jakich problemach mówią?
HZ: Wszystko zależy od wieku. Z młodymi najczęściej rozmawiamy na tematy światopoglądowe, o tym, że kobiety powinny decydować o sobie, o swoim ciele i swojej przyszłości. Ten temat jest wciąż aktualny. Z bardzo młodymi dziewczynami rozmawiamy o klimacie, jakości życia, zieleni i przyrodzie. Bardzo się z tego cieszę, bo to jest mój konik. Natomiast starsze kobiety mówią o samotności i trudach życia codziennego.
Niestety mieliśmy taki okres, że młodzi ludzie nagminnie opuszczali Łódź. Mam nadzieję, że to już nie wróci, bo w tej chwili saldo migracyjne młodych mamy dodatnie. To były czasy, kiedy faktycznie Łódź była zapomnianym miastem z niedokończoną transformacją. Niestety cierpiały starsze kobiety. Do tej pory pamiętam wzruszające rozmowy, kiedy zaczynałam swoją kadencję prawie 15 lat temu. To było naprawdę dojmujące. Starsze kobiety mówiły: niech pani coś zrobi, żeby nasze dzieci wróciły.
Dlatego tak ważne jest dla mnie dbanie o jakość życia seniorów. Stwarzanie im miejsc, gdzie mogą się spotkać i czerpać radość z życia na nowo.
JCH: Co prywatnie cieszy Hannę Zdanowską?
HZ: Obraz Hanny Zdanowskiej bardzo zmienił się w ostatnim czasie. Jeszcze kilka tygodni temu powiedziałabym, że podróże, możliwość wyjechania i poznawania innych kultur. Niespełna miesiąc temu zostałam babcią. Chwile spędzone z wnuczkiem są dla mnie najcudowniejsze. Czuję się fenomenalnie w roli babci. Bez żadnych konsekwencji mogę rozpieszczać wnuczka.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.