- Moja wieloletnia przygoda ze sportem zawsze ewoluowała. Od biegów krótkich, poprzez cross i trail, z wiekiem moje starty były na coraz dłuższych dystansach. Na długo maraton był tym biegiem, który pokochałam najbardziej. Z czasem przyszło ultra. Ultra dla każdego znaczy coś innego. Dla mnie to dystans, którego dotąd nie próbowałam
- tak Edyta Lewandowska pisze w relacji z brazylijskich zawodów.
Ultramaraton był debiutem łodzianki na tym dystansie
Ultramaraton w Brazylii był debiutem łodzianki na tym dystansie.
- Brazil 135+, bo tak nazywa się ta formuła, to bieg w porze deszczowej brazylijskiego lata, kiedy jedna krótka burza przynosi tyle deszczu, co polska ziemia wchłania w miesiąc, a temperatury nocą wywołałyby alert RCB
- opisuje sportsmenka.
"Wydawało się, że bieg układa się spokojnie"
Bieg startował z miejscowości Aquas de Prata i odbywał się po Camino da Fe, legendarnej brazylijskiej ścieżce wiary.
- Wilgotność powietrza była wysoka, bo nad niebem wisiały ciężkie chmury. Według planów, trasa miała mieć kilka wysokich szczytów, na które trzeba się wspiąć i potem zbiec. Najbardziej górzysty i trudno dostępny fragment był między Aquas de Prata a Andradas. Po drodze słynne Pico de Gavio, bardzo stromy szczyt na 1600 m n.p.m. Tam już miałam dwie godziny przewagi nad drugą kobietą. Wydawało się, że bieg układa się spokojnie
- relacjonuje pani Edyta.
"Byłam przekonana, że tracę i faceci są już sporo dalej"
Podczas biegu łodzianka musiała pić i posilać się specjalnymi żelami, używała też ręczników i szalików chłodzących. Robiła przystanki na zmianę odzieży oraz butów. Cały czas towarzyszył jej również tzw. support w samochodzie.
- Gdy od dłuższego czasu nie minęło nas żadne auto organizatora ani innych ekip, byłam przekonana, że tracę i faceci przede mną są już sporo dalej. W tym momencie byłam na trzecim miejscu, co bardzo mnie cieszyło. Starałam się biec swoje, równo, ale zbiegi były koszmarem, stopy, a szczególnie paznokcie "wyły" z bólu. Bolały też mięśnie. Nagle przed sobą zobaczyłam ścieżkę wędrujących czarnych mrówek. Nie chciałam ich nadepnąć, ale mrówki nagle poderwały się i uciekły w zarośla. Okazało się, że to był... wąż
- mówi biegaczka.
Z polską flagą wbiegła na metę
W pewnym momencie pani Edyta dowiedziała się, że prowadzi i ma 4 km przewagi nad drugim mężczyzną.
- Zostało mi do pokonania jeszcze około 50 km. Nie miałam już sił. Było coraz trudniej. Kiedy do końca było 17 km, popłakałam się ze zmęczenia i nerwów. Gdy znów podjechał samochód organizatora z informacją, że mam kilometr do mety i że jestem champion, bo drugi mężczyzna ma półtorej godziny straty, nie chciałam uwierzyć. Dopiero gdy dostałam do ręki polską flagę i wbiegłam na metę, dotarło do mnie, że się udało. Łzy wzruszenia popłynęły wartkim strumieniem...
- wspomina Edyta Lewandowska.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.