Marcin Tarociński to wieloletni spiker Widzewa. Na nowym obiekcie przy al. Piłsudskiego poprowadził już ponad 50 meczów, ale mimo to praca podczas Mistrzostw Świata była dla niego nowym wyzwaniem.
- To było zupełnie inne doświadczenie. Poza tym, że to był ten sam stadion, w dużej mierze ta sama publiczność, to reakcje były trochę inne. Bardzo fajnie, że publiczność na Widzewie przeniosła atmosferę i doping na mecze reprezentacji. Tutaj była to po prostu fajna zabawa, a to jest raczej niespotykane, patrząc przykładowo na mecze seniorskiej kadry – ocenił Tarociński. - Nie uległo to uwadze wszystkich przedstawicieli FIFA z całego świata, którzy w zasadzie non-stop nagrywali i fotografowali to, co się dzieje na stadionie. Nie wierzyli w to, co się działo, bo nigdy z czymś takim na meczach młodzieżowych reprezentacji się nie spotkali.
Różnicami względem ligowych meczów Widzewa, które najbardziej rzucały się w oczy były m.in. miejsce pracy spikera czy też trzymanie się rozpisanego scenariusza.
- Przykładowo mecze klubowe prowadzę z płyty boiska, natomiast tutaj w ogóle taka sytuacja nie mogła mieć miejsca. Określone są specjalne procedury FIFA, które mówią dokładnie kto, gdzie i w której minucie ma się znajdować. My mieliśmy miejsce na górze w pokoju, gdzie na meczach ligowych jest tzw. centrum dowodzenia. Tam swoje stanowiska mają służby i technicy. My stamtąd prowadziliśmy mecze. Nie przez przypadek mówię „my”, bo nie byłem sam. Nasz zespół infotainment składał się z czterech osób – zdradził Marcin Tarociński. - Warto zaznaczyć, że podczas MMŚ scenariusz był rozpisany dokładnie co do 30 sekund i pracowaliśmy punkt po punkcie. Jaki kawałek muzyczny jest w danym momencie wypuszczany, co w tej samej chwili robi dziecięca eskorta, co robią sędziowie, gdzie są zawodnicy i kiedy ja wchodzę. Tam na moją improwizację nie było w ogóle miejsca.
Mistrzostwa Świata to ogólnoświatowa impreza. To z kolei sprawia, że spiker musi przekazywać informacje w dwóch językach. W przypadku młodzieżowego mundialu w naszym kraju spiker mówił po polsku i po angielsku. To dodatkowe utrudnienie, z którym Marcin Tarociński musiał sobie poradzić.
- W trakcie meczu czasami dzieje się bardzo dużo i trzeba dwujęzycznie reagować. Były takie mecze, gdzie trzeba się było mocno spinać, bo w jednym momencie zawodnik był ukarany żółtą kartką, do tego trenerzy przeprowadzali ze dwie zmiany, a zaraz później padał jeszcze gol. Tutaj działało się według zupełnie innego schematu. Najpierw mówię tylko w języku angielskim, że padł gol dla danego kraju. Później czekam na potwierdzenie z wozu transmisyjnego i od VAR-u czy bramka została zdobyta prawidłowo i dopiero mogę podać strzelca gola. Czasami było to nawet 2-3 minuty pod strzelonej bramce – powiedział popularny „Tarot”. - My nie zanotowaliśmy żadnej wpadki. Przez 10 meczów nie wydarzyło się nic, co byłoby zauważone przeze kibiców czy przedstawicieli FIFY. Po każdym meczu była krótka odprawa i, mimo że w Łodzi tych meczów było najwięcej, za każdym razem dostawaliśmy informację, że wszystko było ok.
Na koniec nie mogło zabraknąć pytania o kwestie finansowe. Konkretnej kwoty Marcin Tarociński nie ujawnił, ale przyznał, że zarobek z takiej miesięcznej imprezy mieści się w granicach rozsądku.
- Zważywszy na to, że impreza trwała miesiąc, to jest to całkiem przyzwoita rzecz. Trzeba sobie zdawać sprawę, że taka impreza to nie codzienność i w kolejnych tygodniach już tego zarobku nie będzie. Ale z drugiej strony nie są to jakieś niesamowite kwoty. Jeśli mogę porównać, to nieco więcej płaci UEFA. Do tego były to młodzieżowe mistrzostwa, na których FIFA woli oszczędzać – zakończył Tarociński.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.