Turnus dla dzieci chorych onkologicznie i hematologicznie i ich bliskich odbywa się już po raz 19.
Michał ze Skierniewic to waleczny chłopiec
Atrakcji nie brakuje. Są wycieczki, dyskoteki, ciekawe zajęcia.
- Znalazłem modliszkę. Akurat się opalałem, chociaż nie przepadam za opalaniem. Leżałem i patrzę, że coś się rusza w trawie. Nie wiedziałem, co to. Mama podeszła i powiedziała, że to modliszka i okazało się, że modliszki są rzadkie
- powiedział w rozmowie z nami Michał Kostusiak ze Skierniewic.
Mama chłopa przyznaje, że turnus to namiastka normalności.
- Wreszcie nie musimy uciekać przed bakteriami. Możemy zapomnieć o tym, co zostawiliśmy w szpitalu i korzystać z tego, co daje nam lato, choć cały czas jesteśmy w trakcie leczenia, nadal na chemii podtrzymującej
- wyjaśnia Renata Krakowiak, mama Michała.
W styczniu zeszłego roku u ośmiolatka zdiagnozowano białaczkę limfoblastyczną typu T. Chłopiec i jego mama spędzili od tego czasu w szpitalu w sumie dziewięć miesięcy.
A zaczęło się niewinnie, od powiększonych węzłów chłonnych.
- Był piątek, w sobotę udaliśmy się na nocną pomoc lekarską. Lekarz skierował nas na oddział pediatryczny. Tam stwierdzono, że synek ma powiększone migdałki w związku z anginą. Michał dostał antybiotyk, brał go 10 dni. Nie gorączkował, a mimo to węzły nie malały. Badania krwi nic nie wykazały, usg również. Tymczasem węzły zaczęły rosnąć w oczach. Michał miał problemy z jedzeniem, z oddychaniem, w nocy pojawiały się bezdechy. Dostaliśmy skierowanie do szpitala na Sporną. Podświadomie czułam, że to nowotwór. W szpitalu wszystko zadziało się błyskawicznie
- opowiada Renata Krakowiak.
Chłopiec to prawdziwy wojownik. Ma raptem osiem lat i wie, kim jest jego przeciwnik. To śmiertelna choroba. Michał niejednokrotnie pocieszał swoją mamę, dodawał jej otuchy. Powtarza, że "lina pęka, nie wojownik".
- Były trudne momenty, dla niego i dla mnie. Jedną chemię znosił tak, że zastanawiałam się, czy to działa. Zachowywał się normalnie, aż przyszedł taki moment, że nabawił się nadciśnienia, cukrzycy, miał problemy z chodzeniem, przez chwilę jeździł na wózku
- dodaje kobieta.
Michał jest pogodnym dzieckiem, lubi zabawy na świeżym powietrzu, grę w piłkę.
- Cieszymy się z każdego dnia, bo życie jest kruche, i trzeba je przeżyć tak, jakby jutra nie było. Za nami wiele miesięcy leczenia szpitalnego. Zdarza się, że na sali jesteśmy z kimś, kogo za chwilę nie ma. Dzieci to muszą rozumieć. Rokowania w przypadku Michała są dobre, ale ja jestem na wiecznym czuwaniu, ciągle kontrolka mi się świeci, jestem w trybie walki i ucieczki. Leczenie w takich przypadkach jak Michał trwa dwa lata, po pięciu latach mówi się o wyleczeniu, ale ja zawsze będę miała takie poczucie, że ta walka wcale nie jest za nami
- dodaje łamiącym głosem mama Michała.
Jej syn zmarł, gdy miał 4 latka. Znalazła siłę, by pomagać innym
To, co przeżywają rodzice dzieci onkologicznie chorych doskonale rozumie Elżbieta Budny, która jest prezesem fundacji „Krwinka”. Sama to przeżywała, w latach 90. Wówczas nie było żadnej organizacji pozarządowej, warunki szpitalne dzieci chorych były dużo gorsze, nie wspominając o czuwających przy nich rodzicach.
- Mój synek zachorował w wieku dwóch lat. Gdy miał 4 latka, choroba niestety zwyciężyła
- opowiada Elżbieta Budny.
Fundacja „Krwinka” w przyszłym roku będzie obchodzić 30-lecie istnienia. Pani prezes związana jest z organizacją praktycznie od samego początku. Najpierw była wolontariuszką, później została prezeską.
- Zebraliśmy się w grupie 4-osobowej założycieli tej organizacji, ale wszyscy z ośrodka jednego łódzkiego. Gdy urodziłam drugie dziecko, nie byłam tak aktywna, ale gdy synek skończył 3 lata, przejęłam prowadzenie organizacji
- wspomina kobieta.
Skąd znalazła w sobie siłę, by po utracie pierwszego dziecka pomagać innym?
- Pomyślałam sobie, że skoro tak mnie Bóg doświadczył, to muszę to wykorzystać, bo wiem, co potrzeba dzieciom, rodzicom, klinice, szpitalowi. Postanowiłam, że wykorzystam własne doświadczenie. Nie było mi łatwo wejść na oddział po stracie, to był moment zatrzymania się przed drzwiami i zadania sobie pytania, po co tu jestem. Gdy weszłam, podbiegł do mnie chłopiec. Zapytał, kogo pani szuka. Odpowiedziałam mu: ciebie i innych dzieci. Przytulił się do mnie i pomyślałam, że on i inne dzieci są moje, tak jest do dzisiaj
- dodaje pani prezes.
Elżbieta Budny obawiała się, że drugi syn jej kiedyś wypomni, że pomaga wielu dzieciom dookoła.
- Bałam się, że powie, że bardziej kocham inne dzieci. Ale nigdy tego nie usłyszałam
- dodaje.
Wręcz przeciwnie, chłopak już jako 8-latek pomagał mamie. Później został wolontariuszem i jeździł z nią na turnusy, wycierał też nosy przeziębionym maluchom, gdy ich rodzice korzystali z pomocy psychologicznej. Dziś jest na szóstym roku medycyny. Będzie lekarzem.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.