Łódź: Samotna wdowa próbowała ułożyć sobie życie na nowo
Maria Zajdlowa zaszła w ciążę w wieku 16 lat, co sprawiło, że była zmuszona szybko wziąć ślub. Jej mąż Leonard był szoferem. Para mieszkała przy ul. Chopina 49 w Łodzi. Było to jednoizbowe mieszkanie ze stołem, szafą, małą kuchenką i dwoma łóżkami oddzielonymi przepierzeniem. Wkrótce po ślubie jej mąż zmarł. Śmierć małżonka wpędziła kobietę w długi. Dorabiała sobie haftując. Wkrótce okazało się, że 29-latka nie radzi sobie nie tylko z codziennymi obowiązkami, ale córką, przez którą - jak twierdziła, nikt nie chciał się z nią związać na dłużej.Mroźnego zimowego poranka 1938 roku wdowa udała się na jeden z łódzkich komisariatów. Maria Zajdel, która przyszła z zamiarem zgłoszenia zaginięcia swojej córki, Zofii. Zgodnie z danymi przytoczonymi przez 29-latkę, 12-letnia Zosia dzień wcześniej, około godziny 14 wyszła z domu i do tej pory nie wróciła. Policja natychmiast udała się na poszukiwania dziewczynki.
Dla Policjantów z III komisariatu PP nie była to najłatwiejsza sprawa. Nastolatka zginęła na terenie najgęściej zaludnionego i najbiedniejszego obszaru Łodzi, na którym zamieszkiwało przeszło 113 tys. ludzi. Wiele zmieniło się, gdy Zajdlowa pojawiła się ponownie w komisariacie dwa dni później. Tym razem przyszła z zaadresowanym na nią anonimem. Z treści listu wynikało, że jej córka została zamordowana.
Ściany mają uszy
Policjanci swoje dochodzenie rozpoczęli od rozmowy z sąsiadami. Maria nie cieszyła się wśród nich zbyt dobrą opinią. Zosia za to była postrzegana jako grzeczne i posłuszne dziecko.
Lokatorzy z ul. Chopina, gdzie mieszkała matka z córką, przypuszczają, że Zosia miała dość rozwiązłego stylu życia matki. Podejrzewali, że dziewczynka mogła uciec. Śledczy skierowani na ten trop postanowili przeszukać mieszkanie matki. W czasie przeszukania domu, na pościeli śledczy odkrywają krwawe ślady. Chwilę później w szambie nieopodal domu pluton straży pożarnej odkrył nagie zwłoki Zosi Zajdel z ranami na głowie i śladami po duszeniu.
Mieszkańcy i śledczy ostatecznie zrozumieli, że przez tydzień byli z premedytacją okłamywani i manipulowani przez Marię Zajdel, która w rzeczywistości okazała się jedyną winowajczynią całego zdarzenia. Śledczy oskarżyli niewysoką brunetkę o zabicie własnej córki, ale ta wcale nie zamierzała do niczego się przyznawać. Postanowiła odegrać swój kolejny spektakl.
Po słowach policjanta oskarżającego ją o zamordowanie córki upadła bez słowa na ziemię i przez kolejną dobę nie odzyskała przytomności. Policjanci nie dawali jednak za wygraną i po przetransportowaniu Marii do szpitalnego aresztu, zwrócili się o pomoc do lekarzy w celu zdiagnozowania Zajdlowej. Ci nie mieli wątpliwości, że podejrzana symuluje, choć początkowo nie byli w stanie jej „ocucić”. Kiedy „odzyskała” świadomość, została zabrana na przesłuchanie.
Podczas przesłuchania przyznała się do napisania anonimu i podała nazwiska osób, które nazwała „moralnymi sprawcami czynu”. Byli to Stanisław Gibki i Wiktoria Stefaniakówna – przyjaciółka Marii prowadząca skład masarski przy ul. Chopina 23. Ta ostatnia miała nastawiać Zajdlową przeciwko Zosi, twierdząc, że Gibki zwleka z oświadczynami, gdyż nie chce wychowywać cudzego dziecka. Według niej Zosia miała być krnąbrna i zuchwała. Sama Maria twierdziła, że tego dnia, kiedy doszło do zdarzenia, była poddenerwowana, a dodatkowo Zosia sprowokowała kłótnię, której koniec był tragiczny.
Pod wpływem wzburzenia chwyciła młotek i rzuciła nim w córkę – twierdziła, że nie wiedziała, co robi. Dziewczynka uklękła na łóżku i wyciągnęła w jej kierunku ręce. Matka chwyciła je i przytuliła. Opowiadała, że ogarnął ją jakiś szał i zaczęła dusić dziewczynkę. Kiedy Zosia przestała się ruszać, postanowiła za wszelką cenę usunąć ciało. Wyniosła zwłoki córki w worku na dwór i wrzuciła do kloacznego dołu.
Ostatnie pożegnanie Zosi
Tysiące ludzi przyszło też na pogrzeb Zosi. W ostatniej drodze na cmentarz św. Rocha na Radogoszczu w kondukcie szło ok. 30 tys. osób, w tym komendant policji, nauczyciele i uczniowie szkoły przy ul. Wspólnej, do której chodziła Zosia. Setki gromadziły się też przed gmachem łódzkiego sądu, gdzie 26 kwietnia o godz. 9.00 zaczął się proces Zajdlowej.W toku procesu sądowego biegli psychiatrzy stwierdzili, że kobieta ma narcystyczną osobowość. Jest notorycznym kłamcą, nigdy nie jest też sobą. Kilkukrotnie zmieniała zeznania, a dopiero na koniec – przed ogłoszeniem wyroku – starała się na siłę ukazać skruchę. Sąd nie dał wiary jej słowom i skazał kobietę na karę bezwzględnego, dożywotniego więzienia i pozbawienie jakichkolwiek praw publicznych.
Po procesie Zajdlowa osadzona w więzieniu kobiecym w Fordonie w Bydgoszczy. Wydawało się, że całe życie spędzi w bydgoskiej celi. Niestety – 2 września, dzień po napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę, gen. Władysław Bortnowski, dowódca Armii „Pomorze”, na 3 dni przed wkroczeniem Niemców do miasta, zdecydował się wypuścić więźniarki. Jak potoczyły się dalsze losy Marii Zajdel, nie wiadomo.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.